Są takie dni, że słowa "mam dość", to tylko wierzchołek góry lodowej, tego co czuję. Swędzi. Boli. Piecze. Tak bardzo mi źle, a nie jestem w stanie tego wyartykułować. Na płacz już nawet brak mi sił, więc kwilę sobie cichutko. Drapię się do krwi. Z bólu i z bezsilności.
Jedyne co w zamian otrzymuję od życia, to skarpetki ( a'la niedrapki) na rączki i wlew ciągły nalpainy. W ramach przeciwbólowego bonusu, co kilka godzin dochodzi clemastin i perfalgan. Jakoś staram się tak ciągnąć, chociaż czuję się jak dętka. Dużo teraz śpię. Co raz budzi mnie jednak ból i znów kwilę rozpaczliwie. Widzę Ich smutne oczy i staram się dać z siebie coś więcej. Próbuję napić się mleka. Nawet nieźle mi to idzie. Po kilku łyczkach ból jest jednak nie do zniesienia. Z jedzenia nici. A że morfologia też w dolinie, na pobudzenie komórek dostaję neupogen.
I gdy myślę, że nie dam już rady.. No bo ileż można...? Spływają dobre wieści. Drugie jąderko czyste. Rezonans główki również bez cech wznowy. Mało tego, moje "znaczne ubytki w korze mózgowej i istocie białej" się nieznacznie zmniejszyły. Ha! Raptem w listopadzie słyszałem, że "co się stało, to się nie odstanie", a tu taki malutki, pulchniutki regresik.
Chociaż tyle.
I aż tyle.
Oj jaki Ty jesteś biedny kochany Wiktorku.Życzę Ci dużo siły i cierpliwości na te trudne dni.Nie poddawaj się walcz,walcz zuchu.
OdpowiedzUsuńWalcz Mały Wielki Wiktorku! jakby można było zabrać od Ciebie ten ból...
OdpowiedzUsuń