wtorek, 29 marca 2016

Święta, święta i po świętach..

Drugi cykl chemioterapii był dla mnie łaskawszy. Standardowo przestałem prawie jeść i pojawiły się dolegliwości bólowe. W porównaniu do tego, co się działo ze mną po pierwszym cyklu, ostatnie dni, to był jednak pikuś. Przeanalizowałem protokół leczenia i wyliczyłem sobie, że jeśli zacznę jeść, to zapewne po świętach wypuszczą mnie do domu. Na okrągły tydzień. Cóż było robić. Musiałem wziąć się w garść. Perspektywa wyjścia do domu była tak motywująca, że mój apetyt osiągnął zadowalający poziom. Czułem, że jedną nogą jestem już w domu. Planowałem co będę robił podczas przepustki i z kim wówczas się zobaczę. Szczęście było taaaaak blisko. Zapomniałem o jednym. Że planować, to ja sobie mogę, co najwyżej najbliższy kwadrans.. W piątek zacząłem brzydko kaszleć. W sobotę już wiedziałem, że moje plany muszą pozostać w sferze marzeń. Takie małe zapalonko płuc.
W ruch poszły antybiotyki i inhalacje. Niby wiedziałem, że osłuchowo nie jest tak źle, ale przyznam, że trochę strachu się najadłem. Co z tego, że zmian nie jest wiele, skoro moje wyniki po chemii poleciały tak w dół, że organizm nie ma czym się bronić. Przed oczami pojawiły się przebłyski z zeszłorocznego pobytu na intensywnej terapii.. Wielonarządowa niewydolność oddechowa.. Ropień płuca.. Itd.. Człowiek próbuje wymazać, to wszystko z pamięci, ale w chwilach zagrożenia, te myśli wracają jak bumerang.. Byleby tylko drugi raz tego nie przeżyć.. Byleby tylko nie dopuścić do tego co było..  I chociaż miałem się nie najgorzej, to częściej niż zwykle sprawdzali mi saturację, a planowaną na niedzielę punkcję lędźwiową odwołano. Słoneczko uśmiechało się do mnie na pocieszenie, jednak przy pneumonii o spacerze mogłem zapomnieć. Normalnie święta na wypasie.
Dzisiaj już zdecydowanie lepiej, inhalacje odstawione, a punkcja lędźwiowa za mną. Antybiotykoterapię trzeba jednak dokończyć, a mnie doleczyć, więc zaś jestem uziemiony.
Kocham cię życie.

środa, 23 marca 2016

Silna grupa wsparcia:)))

Ostatnie kilka dni upłynęły mi bardzo miło i przyjemnie. Z racji zdecydowanej poprawy kondycji, poniedziałek i wtorek spędziłem bez kroplówek i bez środków przeciwbólowych. Za to z uśmiechem na ustach. Od ucha do ucha. Broviac, który miał być ostatnio doprowadzony do porządku , nieoczekiwanie sam zaczął działać jak należy. Odwołaliśmy więc usg naczyń krwionośnych, odwołaliśmy anestezjologów. Samo się popsuło, to i samo się naprawiło. No ale.. Świetne samopoczucie + dobre wyniki + sprawny broviac = powrót do chemioterapii. Jak mus to mus. Akumulatory naładowane, miejmy to już za sobą.. Rano pobudka, pobieranie krwi i... Upsss... Powtórka z rozrywki. Krew się nie cofa..
Tak więc, wizyta na bloku operacyjnym mnie jednak nie ominie. Jutro usprawniamy obecnego broviaca (ktokolwiek widział, ktokolwiek wie jak?) , a jak się nie uda (co bardziej prawdopodobne) zakładamy nowego. Pomyślałem "Pozamiatane..". Żarty się skończyły.. Teraz mama na pewno przełoży mnie przez kolano i wybije z głowy moje psikusy.. Ale nie! Uratowaliście moje cztery literki! Zdjęcia, którymi mama została zasypana na fb, tak jej poprawiły humor z rana, że "numer z broviakiem" uszedł mi płazem!

Dla nieposiadających twarzoksiążki, mowa o tych zdjęciach:



PS. Chemię zacząłem mimo wszystko, więc trzymajcie kciuki, żeby tym razem nie rozłożyła mnie na łopatki!
PS2. Żeby nie było wątpliwości. Te zdjęcia wywołały uśmiech nie tylko u mojej mamy. Ja też jestem zachwycony! To było bardzo bardzo BARDZO miłe:)))

sobota, 19 marca 2016

Padłeś? Powstań!

Po dniach smutku, bólu i bezsilności uśmiechnęło się do mnie słoneczko. Wygląda nieśmiało zza chmurki, ale jest! Wciąż boli mnie wszystko przy jedzeniu, więc nadal jadę na żywieniu pozajelitowym. Wciąż otrzymuję duże dawki leków przeciwbólowych, ale w końcu te leki mi pomagają. Wciąż jestem uwiązany do kroplówki, ale nie ma przeciwwskazań, bym wyszedł w ciągu dnia na krótki spacer. Pogoda za oknem mi sprzyja. Nareszcie mam siłę, żeby porządnie się rozpłakać. Nareszcie mam siłę, by usiąść. Nareszcie mam siłę, by po prostu się uśmiechnąć.
Wraz z niewyobrażalnym bólem, w niepamięć poszły też moje włosy. Coś kosztem czegoś. Osobiście mam to w pompce. W końcu ładnemu we wszystkim ładnie. W środę, zgodnie z protokołem, miałem zacząć chemię. Ze względu na fatalną kondycję i równie złe wyniki, chemioterapię odroczono. Nie od dziś wiadomo, że leżącego się nie kopie. I pewnie już bym mógł wrócić do leczenia, ale wkłucie centralne odmawia posłuszeństwa. W poniedziałek, na bloku operacyjnym, odbędzie się akcja reanimacyjna broviaca. Oby się powiodła, bo mi niedługo powierzchni do kłucia zabraknie. Tym samym zyskuję jednak trochę więcej świętego spokoju i czasu na regenerację.
Normalnie zbierałbym się pewnie do kupy jeszcze sto lat, ale Wasze ciepłe słowa i pomoc, przychodząca ze wszystkich stron, dodają mi sił. Dziękuję, że jesteście z nami!

poniedziałek, 14 marca 2016

Letarg

Są takie dni, że słowa "mam dość", to tylko wierzchołek góry lodowej, tego co czuję. Swędzi. Boli. Piecze. Tak bardzo mi źle, a nie jestem w stanie tego wyartykułować. Na płacz już nawet brak mi sił, więc kwilę sobie cichutko. Drapię się do krwi. Z bólu i z bezsilności.
Jedyne co w zamian otrzymuję od życia, to skarpetki ( a'la niedrapki) na rączki i wlew ciągły nalpainy. W ramach przeciwbólowego bonusu, co kilka godzin dochodzi clemastin i perfalgan. Jakoś staram się tak ciągnąć, chociaż czuję się jak dętka. Dużo teraz śpię. Co raz budzi mnie jednak ból i znów kwilę rozpaczliwie. Widzę Ich smutne oczy i staram się dać z siebie coś więcej. Próbuję napić się mleka. Nawet nieźle mi to idzie. Po kilku łyczkach ból jest jednak nie do zniesienia. Z jedzenia nici.  A że morfologia też w dolinie, na pobudzenie komórek dostaję neupogen.
I gdy myślę, że nie dam już rady.. No bo ileż można...? Spływają dobre wieści. Drugie jąderko czyste. Rezonans główki również bez cech wznowy. Mało tego, moje "znaczne ubytki w korze mózgowej i istocie białej" się nieznacznie zmniejszyły. Ha! Raptem w listopadzie słyszałem, że "co się stało, to się nie odstanie", a tu taki malutki, pulchniutki regresik.
Chociaż tyle.

I aż tyle. 


wtorek, 8 marca 2016

O W N

No i się zaczęło.. W sobotę przenieśli mnie na oddział wzmożonego nadzoru. Trochę tak profilaktycznie, bo w najgorszej formie, to ja nie byłem. Nie widziałem zupełnie ku temu powodów, ale pani doktor chciała mieć mnie na oku. Przenosiny z mojego ulubionego oddziału, humoru mi nie poprawiły. Przyznam jednak, iż miła jest świadomość, że pani doktor również się tak nade mną "trzęsie". Że ktoś, z "dr n. med." przed nazwiskiem, ma również pewnego rodzaju fioła na moim punkcie. Byłem święcie przekonany, że to krótki epizod i najdalej w poniedziałek wrócę na stare śmieci. Niestety, noc z niedzieli na poniedziałek już do najlżejszych nie należała. Nie tylko nadal jestem tam gdzie byłem, ale i pobyt tutaj zrobił się bardziej zasadny, w moim mniemaniu. Ból stał się na tyle nieznośny, że z perfalganu przeszedłem na nalpainę. Jak na mój gust, coś pomiędzy tramalem a morfiną. Na efekty działania leku nie trzeba było czekać dłużej niż kwadrans. W końcu byłem w stanie coś zjeść i przespać się dłużej niż 15 minut. I nawet odparzona (a właściwie niemal poparzona) skóra na szyjce przestała mi dokuczać. A dzisiaj co? Kolejny spadek formy zaliczony. Już nawet nie mam mocy, by coś przełknąć. Tzn. staram się, ale zjedzenie 30-50 ml mleka raczej mojej sytuacji nie poprawia. Jutro postaram się jeszcze bardziej, bo nie chciałbym być znowu uwiązany do kroplówki przez żywienie pozajelitowe. Dobra wiadomość jest taka, że teraz mam tydzień czasu na regenerację. Tydzień bez chemii. I gdy tylko nabiorę mocy - powtórka z rozrywki. Wiedziałem co mnie czeka po rozpoczęciu chemioterapii, ale nie spodziewałem się, że tak szybko się poskładam. Co zrobić.
Obym tylko takie problemy miał po chemii, a będzie dobrze!

czwartek, 3 marca 2016

Kryzys wieku średniego

Wstępny plan leczenia ustalony. Bez drugiego przeszczepu szpiku się jednak nie obędzie. Być może zaliczę nawet radioterapię. Zbyt szybko ta wznowa się pojawiła, wysokie ryzyko, bla bla bla.. Póki co chemioterapia od środy. Za mną więc pierwsza chemia. Jak to mówią: pierwsze koty za płoty. Zdążyliśmy się już z tą 'koleżanką' poznać w zeszłym roku. Metotreksat wspominam jako bombę z opóźnionym zapłonem, która popaliła mi śluzówki. Może tym razem da się poznać z tej lepszej strony? Mama profilaktycznie pędzluje mi buzie jakimś niemieckim specyfikiem. Nie jest to zbyt przyjemne, więc swą dezaprobatę sygnalizuję dynamicznym zaciśnięciem zębów, w najmniej spodziewanym momencie. A mam czym gryźć. Szesnaście zębów to nie byle co.
I chociaż fizycznie nic mi się jeszcze złego nie dzieje, to przyznaję, że psychicznie podupadłem. Od
kilku dni uśmiechanie się przychodzi mi z trudem. Płaczę przy rozbieraniu, znielubiłem uwielbiane kąpiele, drżę gdy widzę zbliżające się panie pielęgniarki.. W domu mogłem sobie hasać na czworaka ,gdzie tylko chciałem i wkładać do buzi co popadło. Tu poraczkować nawet nie mogę, bo szpitalne bakterie tylko czyhają, by mnie dopaść. Do tego jestem ograniczony przez rurki i kable. I chociaż wszyscy dwoją się i troją by poprawić mi nastrój, niewiele mnie już cieszy. Czuję się zniewolony i nieszczęśliwy. To widać, słychać i czuć. W celu poprawy nastroju lekarze wprowadzili mi Asentrę. Lek o działaniu przeciwdepresyjnym. Bo chociaż w kondycji jestem niezłej, strach ich obleciał, że stracę swą wolę walki. A wszyscy wiemy, że pozytywne nastawienie, to podstawa. Obiecuję, że lada dzień się odbiję od dna rozpaczy. Jakoś się przyzwyczaję do szpitalnych realiów..
W końcu nawet najwięksi twardziele mają chwile słabości..