czwartek, 29 grudnia 2016

Zrobiony w balona..

Dawno dawno temu.. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami.. Żył sobie mały balonik. Balonik wiele w swoim balonikowym życiu przeszedł, więc był cały polatany. Czasem słyszał szepty innych balonów,że jest zbyt cienki, zbyt dziurawy, że nigdy nie będzie latał. Faktycznie, nawet najmniejszy powiew wiatru potrafił balonikowi bardzo uprzykrzyć życie. Balonik jednak był bardzo uparty. I mógł liczyć na wsparcie swojej balonowej rodzinki. Każdy spokojny tydzień, każdy dzień przepełniony miłością, każdy mały postęp sprawiał, że ten balonik rósł w siłę. Powolutku, w swoim tempie,  wypełniał się powietrzem szczęścia i pozytywną energią.. W pewnym momencie balonik zaczął się nawet unosić. Chociaż się bardzo bał, pragnął lecieć coraz wyżej i wyżej. Jak inne balony. Niestety, za każdym razem,gdy tylko zaczynał cieszyć się swym balonowym szczęściem, napotykał na jakąś przeszkodę. W jednej chwili, potrafiło z niego ujść całe, pompowane tygodniami powietrze.. Czasem było głośne BUM, czasem tylko ciche pssssstt..  Ponieważ "tkwili w tym razem", powietrze ulatywało także z całej balonowej rodzinki. Balonikowa familia zaś od nowa musiała uczyć się pokory i radości z życia. Radości, że pomimo dziur, wciąż ma tak wiele możliwości.. Góra. Dół. Góra. Dół. I tak w kółko. Od dwóch lat. Kiedyś może w końcu przestanie wiać.. Balonik wierzy, że kiedyś doleci aż do gwiazd. 
***
Za nami kolejne "psssstt..." 27ego grudnia "stuknęło" mi dwa lata od diagnozy. Postanowiłem to uczcić na swój sposób - niespodziewanym pobytem w szpitalu. Jak świętować, to świętować, czyż nie? Sytuacja opanowana, ale kilka najbliższych dni spędzę w Przylądku Nadziei. Taki los balonika;)
W 2017 roku życzę sobie i Wam wyłącznie wysokich lotów!

piątek, 23 grudnia 2016

Merry christmas everyone!

Hoł hoł hoł! To ja - Wasz buntownik z wyboru. Za to, że Was zaniedbuję powinienem dostać rózgę, wiem. Uprzejmie informuję, iż poza jednym małym wybrykiem (kiedy to z nudów postanowiłem karetką się przejechać;)), mam się naprawdę nieźle. Potrafię już nie tylko wejść na łóżko/ławę/stolik/, ale czasem także zejść. Po licznych próbach doszedłem do wniosku, że schodzenie "na główkę" nie jest najlepszym sposobem i szukam alternatyw. Zaprzyjaźniłem się także z lodówką. Gdybym to ja wiedział, że jedzenie może być  przyjemne spróbowałbym tego wcześniej.  Obecnie nadrabiam zaległości, więc ruszam gębą niemal na okrągło. Ciągle muszę mieć coś w dziobie. A że czasu wciąż za mało, staram się wstawać skoro świt. Czasem także w środku nocy, ku uciesze mojej rodzicielki. I tak to nasze życie się kręci. Nie wiadomo kiedy ten czas zleciał i mamy już święta. Z tej właśnie okazji życzę Wam (i sobie), przede wszystkim  z d r o w y c h  i spokojnych świąt w gronie najbliższych osób! A tym, którzy święta spędzają w klinice (pozdro Olek!), by jak najszybciej te szpitalne mury opuścili!

PS. Zdjęcie z zeszłego roku, ale w zasadzie nic się nie zmieniło. Tylko ja mam trochę bujniejszy fryz:)

czwartek, 1 grudnia 2016

Męska przyjaźń a pomaganie

To jest Janek. Kiedyś już Wam go przedstawiałem, bo Janek to mój ziom.
Janek ma prawie wszystko. Kolorowe zabawki, fajne rodzeństwo, cudownych rodziców, nowiutki szpik, bujną przeszłość i powodzenie u płci przeciwnej.
Janek ma też mały problem.
Potrzebuje bańki.
Tysiąca klocków.
Miliona polskich złotych.
Na taką właśnie kwotę Boston Children Hospital wycenił sobie jego życie.
Dlaczego Stany Zjednoczony?
Nie, nie dlatego, że Janek chciałby pozwiedzać. I nie dlatego, że ma taki kaprys.
Janek ma skomplikowaną wadę serca, której nie zoperuje się w Polsce. W Europie Zachodniej Janek jest skreślony, gdyż takie operacje wykonuje się do 1 roku życia, a Janek ma już prawie półtora roku.
Dlaczego nie zrobiono mu tej operacji wcześniej?
Nie, nie dlatego, że ktoś coś przespał. I nie dlatego, że Jankowi zabrakło odwagi.
Jakby mało chłopak miał problemów sercowych, to los w prezencie podarował mu anemię aplastyczną. Jest to poważna choroba, która wymaga przeszczepu szpiku kostnego i chemioterapii przed. To wszystko już za nim. Po wielomiesięcznej, wyczerpującej walce anemia aplastyczna została znokautowana. Wciąż trzeba pilnować leków, stale się kontrolować, by nie dostać znienacka  prawego sierpowego. Jednak na tym etapie Janek znów może wkroczyć na ring. Zawalczyć o swoje zdrowe serduszko.
A że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.. chciałbym mu jakoś pomóc. Tak się składa, że nie mam w portfelu miliona. Właściwie to nawet portfela nie mam..
Liczę jednak, że z Waszą pomocą mi się to uda. 
Przelewając choćby piątaczka dla Janka Kłaczka :))!

Fundacja Siepomaga
Nr rachunku: 65 1060 0076 0000 3380 0013 1425
Tytuł wpłaty: 5075 Jan Kłaczek darowizna 

Wersja dla leniuszków: SMS na numer 72365 o treści: S5075


Może i nie ma sprawiedliwości na tym świecie, skoro takie fajne chłopaki jak my, muszą się zmagać z takimi poważnymi chorobami. Faktem jednak jest, że dobro naprawdę powraca. Będę o tym powtarzał do znudzenia! Tyle razy się o tym już przekonałem, że głowa mała. Czasem nam się wydaje, że nic nie poradzimy. Biedne te dzieci, ale co my możemy zrobić. Możemy naprawdę więcej niż nam się wydaje! Przekonałem się na własnej skórze. Od razu urosłem 2 centymetry. Kiedyś poświecę temu osobny wpis.

Więcej o Janku możecie przeczytać tutaj: https://www.siepomaga.pl/janklaczek lub na jego fejsbukowym profilu: https://www.facebook.com/janektwardziel/ ,gdzie Janek na bieżąco zdaje relację ze swych poczynań i wyskoków.
Jeśli ktoś woli oglądać niż czytać, znajdzie też coś i dla niego:
 https://wroclaw.tvp.pl/27788457/janek-to-prawdziwy-twardziel-uratujesz-mi-zycie

Raz, dwa, trzy.. pomagasz TY!


PS.  Mieszkańcy Głogowa i okolic mają jeszcze taki dodatkowy bonus. Mogą pomóc, mieć z tego satysfakcję i jeszcze fajnie się bawić! 13-ego grudnia, o godzinie 18-tej, w budynku I Liceum Ogólnokształcącego odbędzie się charytatywny maraton zumby dla Janka. ZAPRASZAMY!



Miało krótko, zwięźle i na temat, a wyszło jak zwykle..  :) 

wtorek, 29 listopada 2016

"Jutro znowu gonić,biec,latać ponad. Ile sił mam krzyczę–TO JA!"

Kolejna kontrola we wrocławskiej przeszczepowni za mną. Byłem tam wprawdzie w zeszłym tygodniu, ale dopiero dziś znam resztę wyników. Wolałem nie chwalić dnia przed zachodem słońca. Tym bardziej, że trochę napędziłem wszystkim stracha w tym miesiącu. Ledwo żyłem, głos prawie straciłem i przestałem zupełnie jeść. Opamiętałem się w ostatniej chwili, gdy usłyszałem rozważania rodziców czy aby nie jechać do kliniki. Chcąc nie chcąc, trza było się pozbierać do kupy. (Kupy swoją drogą też zaczęły być nieciekawe) Waga (i mięśnie!), na którą pracowałem tygodniami, poleciała w kilka dni. Wszystko to odbiło się trochę rozjechaną morfologią. Po przebytej infekcji trudno było się jednak spodziewać czegoś innego. Pozostałe wyniki (w tym najważniejszy - chimeryzm) całkiem w porządku. Narobiłem hałasu i mogłem wracać do domu. A tu to dopiero sobie mogę poużywać! Odkąd odkryłem chodzenie, praktycznie przestałem raczkować. Odkąd odkryłem bieganie, dopiero się zaczęła jazda bez trzymanki! Biegam, broję, rozrzucam, otwieram szafki, a wszyscy tak chodzą i po mnie sprzątają. Przez caaaaaałyyyyyy dzień. Od rana do wieczora. Normalnie tańczą jak im zagram. Wyznaję bowiem filozofię: "brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko" i staram się też dostosować do siebie najbliższe otoczenie. Na nic zdają się prośby i groźby. Widzę czasem to bezsilne kręcenie głową. Wzrok wołający "l i t o ś c i!" Wystarczy jednak uśmiech numer 3 (uśmiechy nr 1, 2 i 5 też zdają egzamin;) ) i wszystkie grzeszki są mi odpuszczone.  Wiem, że z jednej strony "n i e  m a j ą  j u ż  d o  m n i e  s i ł", a z drugiej... ten widok ich  tak  BARDZO  cieszy. Jeszcze kilka miesięcy temu marzyli o tym, bym tak zwyczajnie broił.
No to broję!

sobota, 12 listopada 2016

Alert pogodowy !

 

 

Mieszkańcy województwa dolnośląskiego nie mogą spać spokojnie. 


Zdaniem meteorologów, głogowskiej metropolii grozi atak huraganu o szybkości wiatru powyżej 200 km/godz.




W okolicach Głogowa pojawił się huragan El Wiktorro.



Porywisty wiatr, który pojawił się w okolicy, wyrządził już mnóstwo szkód.











Wszędzie gdzie się pojawia sieje zamęt i spustoszenie.


Straż rodzicielska interweniowała kilka tysięcy razy.






Ocenia się, że straty mogą sięgać milinów dolarów.


Z upływem czasu sytuacja powinna się normować, jednak wraz z poprawą zdrowia nawałnice przenosić się będą w głąb kraju.



Ratuj się kto może!

czwartek, 27 października 2016

Same dobre rzeczy:)

Wiem, zaglądacie tu i zaglądacie, a ja milczę jak zaklęty. To nie moja wina. Serio. Sprzęt elektroniczny w moim domu odmówił posłuszeństwa i co ja biedny żuczek mogę.
Zresztą, już nie raz wspominałem- brak wiadomości z mojej strony, to dobre wiadomości. A tych się trochę nazbierało w sumie:
+ jestem w domu i nigdzie więcej się nie wybieram
+ odstawiliśmy leki immunosupresyjne i część innych leków (właściwie odstawiliśmy je już we wrześniu, ale zapomniałem się pochwalić),
+ za mną ostatnia punkcja lędźwiowa z podaniem chemii (to też parę tygodni temu, ale jakoś nie wspominałem..),
+ morfologia całkiem przyzwoita (jak na poprzeszczepowego pacjenta),
+ chimeryzm 100% allo (czyli 100% szpiku dawcy w moim szpiku, pojawienie się moich własnych komórek może oznaczać wznowę - przyp. red.;)) ,
+ wchodzę po schodach (z pomocą) stawiając nogi naprzemiennie (co oznacza, że obie półkule mózgu ze sobą współpracują),
+ potrafię wspiąć się na ławę (ku "uciesze" rodziców i babci),
+ mama wróciła do pracy ( w tym czasie pilnuje mnie niezastąpiona babcia, bo ja, ze względu na obniżoną odporność itd., nie mogę sobie pozwolić na żłobek ),
+ wizyty kontrolne we Wrocławiu są coraz rzadziej (cotygodniowe pobieranie krwi w domu, to już pikuś),
+ przytyłem ponad pół kilograma [pudzian],
i uwaga uwaga
+ urosłem 2 centymetry! ha! znowu rosnę!

Krótko mówiąc: próbujemy wrócić do normalności. Na tyle na ile jest to możliwe w naszej sytuacji.
Czasem pytacie co u mnie, jak się mam i jakie teraz są rokowania. Trudno krótko i zwięźle odpowiedzieć na to pytanie. Idealnie w słowa ubrała to mama Lenki , mojej "białaczkowej koleżanki":
"W naszej chorobie jest tak, że dobry wynik oznacza święty spokój tylko na dzień pobrań, a zły wynik oznacza koniec świata" 
Lepiej bym tego nie ujął. Bo chociaż cieszymy się przeogromnie, że powoli wychodzę na prostą, nikt nie otwiera szampana z powodu zakończenia kolejnego etapu leczenia, ani nie skacze z radości. Cieszymy się tak "po cichu". I "po cichu" też się trochę martwimy. Tak tylko trochę. Białaczka to podstępne choróbsko i nigdy nie wiadomo czym zaskoczy. Białaczka lubi wracać. Mianem "zdrowy", będę mógł się pochwalić dopiero po 5 latach od zakończenia leczenia. Niemniej jednak wierzę, że tak właśnie będzie, a wszystko co złe już za mną. Teraz to już tylko kariera, piękne dziewczyny i wygrana w totka.

Ale..ale...

Ja się tak rozpisałem pitu pitu, a właściwie pojawiłem się tutaj dzisiaj przede wszystkim po to, by Wam p r z e o g r o m n i e   p o d z i ę k o w a ć ! 
Miesiąc temu, na moje fundacyjne subkonto, wpłynęły pieniążki z 1% (tak, pomimo, iż się rozliczamy z US w pierwszym kwartale, to pieniążki wpływają na subkonta podopiecznych dopiero w okolicach października). 
Kolejny raz przekonałem się jak dużo Was jest, ile osób mi kibicuje! To NIESAMOWITE! Dzięki Wam, przynajmniej, wydatki związane z leczeniem/rehabilitacją/dojazdami nie spędzają nam snu z powiek.
W związku z powyższym:

Wielkie  p r z e o g r o m n e  DZIĘKUJĘ!!!



piątek, 30 września 2016

Małe wielkie rzeczy

Ostatnimi czasy często mi się zdarza, że ktoś "niewtajemniczony" pyta na placu zabaw/spacerze o mój wiek. I widzę to nieme zdziwienie w oczach.
I mi tak trochę przykro..
Zdaję sobie sprawę, że wyglądam i zachowuje się jakbym miał roczek, max. półtora. Udaję, że mnie to nie rusza, bo "co oni wiedzą". Nie mam ochoty się uzewnętrzniać przed każdym, wzbudzać krępującej litości i "ojojania", więc siedzę cicho.. Ale prawda jest taka, że trochę jednak mnie to rusza...
Zdarza się też, że osoby wiedzące ile przeszedłem zadają pytania typu " a Wiktor już mówi?" Zdaje sobie sprawę, że to z czystej sympatii. Nikt nie ma złych intencji i nikt nie sądzi, że te pytanie może sprawić mi przykrość.. A ja znów czuję takie małe ukłucie żalu. (Do losu, nie do pytających) Wiem. Nie powinienem. W końcu tyleeee przeszedłem i mam prawo mieć "tyły". Biję się więc z własnymi myślami i oto do jakich wniosków dochodzę:
Może i nie mówię, ale świetnie mi idzie "nianianianianiania", "tatatatataa" i "mamamamama". Może i nie potrafię sam się napić. Z butelki, z kubka, z niczego. Ale potrafię przewrócić mój kubeczek, dając znać, że chcę pić.
Może i nie potrafię sam jeść. Ba, nie bardzo potrafię gryźć/przeżuwać jedzenia. Ale potrafię nieźle gryźć w ramach samoobrony. Np.gdy pani neurologopedka próbuje ze mną pracować.
Może i nie akceptuję większości smaków. Ale teraz oprócz kaszki, gofrów czy biszkoptów potrafię też zjeść trochę zupy, tosta czy kopytka.
Może i nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie mogę wszystkiego wkładać do buzi. W mojej "paszczy" ląduje absolutnie wszystko co się nawinie. Ale wiem już, że z jakiegoś powodu nie podoba się to moim rodzicom. Gdy tylko zauważę, że oni zauważyli moje "chomikowe" policzki, uciekam gdzie pieprz rośnie, by mi tego z buzi nie wyjęli.
Może i prawie nie rosnę (wizyta u endokrynologa się kłania). Ale za to w końcu przybrałem trochę na wadze.
Może i nie potrafię sygnalizować swoich potrzeb fizjologicznych. Ale pozwalam już sobie zmieniać pampersa bez ataku histerii. 
Może i nie rozumiem prostych poleceń typu "podnieś" czy "daj".  Ale rozumiem już słowo "chodź". Rozumiem, że zakładanie butów wiąże się z wyjściem na dwór i z radością uderzam wtedy łapkami w drzwi wyjściowe.
Może i nie potrafię ułożyć wieży z klocków, nie wiem do czego służy klockowy sorter. Ale ostatnio poturlałem piłkę do mamy. Trzy razy! (No dobra, z turlaniem miało to niewiele wspólnego, ale naprawdę chciałem jej tą piłkę podać!)
I tak dalej, i tak dalej..
To są takie małe rzeczy. Takie banalne. Najprostsze umiejętności, których człowiek normalnie nie dostrzega. Oczywiste dla dwulatka. A ja mam wrażenie, że każdego dnia przesuwam horyzont. I choć jeszcze bardzo dużo pracy przede mną, tak dużo już potrafię. Może Einstein ze mnie żaden, ale za to mam dar zjednywania sobie ludzi, ogromną wolę walki i zdolność wychodzenia cało z życiowych opresji.
A Ty jaka supermoc posiadasz? :)


PS. Na zdjęciu uwieczniona niebywała umiejętność kucania (miesiąc temu bym po prostu usiadł) wraz z nadprzyrodzoną zdolnością wyłapywania najmniejszego kamyczka!

środa, 21 września 2016

..bo dobro powraca!

Zastanawialiście się kiedyś ile pieniędzy wydajecie na pierdoły? Słodycze, napoje, kino, paznokcie, używki, ubrania, zabawki itp.itd.. Można tak wymieniać i wymieniać, ale myślę, że wiecie o co chodzi. Wiadomo, wszystko jest dla ludzi. Sam też nie jestem minimalistą. Chciałbym Was jednak dzisiaj o coś prosić. Żebyście dziś, zamiast kolejnej bluzeczki/papierosów/batonika, zrobili coś dobrego. Dla Was to będą tylko dwie dyszki/stówka czy nawet głupi piątak. A komuś innemu te pieniądze mogą uratować życie.  Na przykład Olkowi..
Oluś to mój starszy kolega. Przez prawie trzy miesiące, dzień w dzień, wspieraliśmy się w smutku i dzieliliśmy małymi radościami. Przez trzy miesiące jego cudowna mama częstowała nas swoimi pysznymi obiadkami. Obiadami wyczarowanymi w jednym elektrycznym garnku, w warunkach szpitalnych. Przez trzy miesiące nasze łóżka dzieliła tylko szpitalna ściana. Przez trzy miesiące bardzo się zżyliśmy. Teraz Olek ma tylko trzy TYGODNIE, by zebrać 200 tysięcy złotych.
Olek, tak jak ja, mierzy się ze wznową białaczki. Tak jak ja, powinien już być po przeszczepie szpiku. Niestety, jego białaczka nie reaguje na standardową chemioterapię. Tak zwana białaczka lekooporna. Komórki białaczkowe zamiast znikać, rozmnażają się. Aktualnie poddawany jest zupełnie innej chemioterapii, jednak jeśli ona nie zadziała (tak jak i poprzednie), Oluś będzie potrzebował bardzo drogiego leku, wartego około 200 tysięcy złotych!!! Czas gra olbrzymią rolę!
Pomóżcie mi uratować życie  Olka. Niesamowicie inteligentnego chłopczyka, wielkiego fana klocków lego. On ma tylko 8 lat, a kolejny raz przechodzi w swoim życiu przez piekło! Powinien być w domu, bawić się z braćmi, jeździć na rowerze...
Wy możecie dać mu na to szansę..

Fundacja Dwa Światy
20 1750 1064 0000 0000 2110 9231
W opisie przelewudarowizna na leczenie Olka

DO DZIEŁA! 


Aktualizacja 07.10.2016
Minęły prawie 3 tygodnie. W tym czasie na koncie Olka pojawiło się niewiele ponad 30 tysięcy złotych. Potrzebne jest 200 tysięcy! Jednocześnie liczba komórek białaczkowych urosła z 0,6% do 5%.  W takim tempie zbiórki na przyjęcie leku ostatniej szansy może być za późno! To straszne, że jego ŻYCIE zależy od pieniędzy!!! 
Więcej o Olku oraz jak można mu pomóc TUTAJ


czwartek, 15 września 2016

Out of control;)

Żeby nudy tu nie było,
W moim życiu zaiskrzyło.
Choć wakacje planowałam,
Znów we Wro wylądowałem.
Z tej tęsknoty za szpitalem,
Cały się rozgorączkowałem.
Choć na zwykłą infekcje to wygląda,
Trzeba mi się poprzyglądać.
I tak kwitnę tu dni kilka,
Dłuży mi się każda chwilka.
Tęsknię już za domkiem mym,
Nie wiem sam- co zrobić z tym?
Tej białaczki mam już dość,
Daje mi co chwilę w kość.
Gdy się wszystko już normuje,
Ta z czymś nowym wyskakuje!
Ileż można tej huśtawki,
Chcę spokoju, domu, trawki..
Zamiast tego ciągle coś,
Chyba tu zwariuje ktoś..
Co poradzę, takie życie-
Raz na dole, raz na szczycie.
Pora kończyć gorzkie żale,
Nie mazgaje się już wcale!
Jestem przecież silny chłop,
Wiec wytrzymam też i to!

czwartek, 1 września 2016

Powoli do przodu

Moje życie jest dość nieprzewidywalne. Niewiele rzeczy mogę sobie zaplanować, nigdy nie wiem kiedy wyląduje w szpitalu, ani czym (szeroko rozumiana) białaczka mnie zaskoczy tym razem. Dla odmiany życie zaskoczyło mnie pozytywnie. Za mną kolejna punkcja lędźwiowa z podaniem chemii, a pobyt w szpitalu był krótszy niż przewidywałem. W poniedziałek na spokojnie zameldowałem się na oddziale. Odwiedziłem starych znajomych, pospacerowałem starymi szlakami i dzień jakoś zleciał. Za to wtorek - normalnie szybka akcja. Znieczulenie ogólne, punkcja, wybudzenie,a pod wieczór bylem już w domu. Dobry pobyt w szpitalu,to krotki pobyt w szpitalu. Aż sam sie zdziwiłem, że tak się spisałem. Normalnie byłbym tam do środy. Podczas pobytu w klinice każdy, kto mnie trochę lepiej zna, pytał jak z moim jedzeniem. Uczepili się. Jak już kiedyś wspominałam: nie samym chlebem żyje człowiek! Niem
niej jednak miło, że mnie tak znają. Jeszcze milej wywoływać uśmiech u cioć tupotem moich małych nóżek. Wciąż wyglądam trochę jak pijany bąk, ale tyle czasu czekałem aż będę miał siłę dreptać, że teraz każdy krok cieszy podwójnie! Do Einsteina też jeszcze sporo mi brakuje,ale powoli, małymi kroczkami, posuwam się do przodu. Pobyt w domu zdecydowanie mi służy.

piątek, 12 sierpnia 2016

Samochwała

W ostatnim czasie moja morfologia toczy zażartą walkę z moim apetytem. Problem w tym, że w ich mniemaniu, o zwycięstwie decyduje jak najsłabszy wynik. Jednego dnia humor mojej mamie psuje moje niejedzenie, innego granulocyty tak mizerne, że oczami wyobraźni jesteśmy już z powrotem w klinice. Mnie osobiście obchodzi to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Gdyby wszystko zależało ode mnie, żyłbym powietrzem. Ewentualnie biszkoptami. Z granulocytami czy bez. W jednym jesteśmy jednak z mamą zgodni - grunt, że w domu! Z każdym dniem udoskonalam technikę chodzenia na dwóch kończynach i zdobywam nowe umiejętność. Potrafię chomikować jedzenie, które mi nie smakuje i wszystko wypluć, gdy oddalę się na bezpieczną odległość. Potrafię wyłączyć pralkę, gdy się nie zgadzam z temperaturą, w jakiej prana jest ma odzież. Potrafię znaleźć najmniejszy element w mieszkaniu i żuć w buzi, dopóki ktoś mi go siłą nie wyciągnie. Potrafię odróżnić czy najmniejszy element jest jedzeniem. Jeśli tak, absolutnie w buzi nie ląduje. Wiadomo wszem i wobec, że gumka do włosów jest o wiele atrakcyjniejsza niż chociażby makaron, no nie? Potrafię otworzyć szafkę i wyrzucić śmieci z kosza, pomimo zainstalowanej na drzwiczkach blokady przed dziećmi. Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, ale nie chcę wyjść chwalipiętę. Co poradzę - taki fajny się po prostu urodziłem!

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Jasiek Twardziel vel Terrorysta & Wiktor Zwyciezca vel Zawadiaka

Miesiące mijają, a my wciąż młodzi, przystojni..i w Przylądku..
Żeby nie było, ja nic nie wywinąłem. Pobyt jest planowany. Poniedziałek- przyjecie na oddział, wtorek- punkcja lędźwiową z podaniem chemii, środa- wypad do domu. A Jasiek? Ten to zakotwiczył tutaj. Tłumacze mu..tak wiecie..po męsku.. Że w domu jest fajnie. Że można raczkować po podłodze. Wywalać rzeczy z szafek. Gryźć kapcie. I mopa. Lizać świeżo umyte okna. Czy próbować zjeść kostkę do WC.  W domu jest TYLEEE fascynujących rzeczy  do zrobienia! A ten się uparł, że tu ma mamę tylko dla siebie, nie musi się nią z nikim dzielić i tu mu się podoba. Cóż.. Też to przerabiałem swego czasu i w sumie rozumiem tą fascynację mamą. Jednak z drugiej strony, w domu można dodatkowo terroryzować tatę i rodzeństwo! Niechaj pamiętają kto ma być w centrum uwagi. Mam nadzieję, że Jasiek weźmie sobie do serca naszą pogawędke i w końcu opuści szpitalne mury. Bo ja już z nim na spacer nie wyjdę.  Jestem tu tylko do środy i ani dnia dłużej!

czwartek, 21 lipca 2016

Brawo ja!

Ludzie i ludziska JA CHODZĘ!


Kolejna kontrola we Wrocławiu za mną. Jak widać mam się świetnie. Za każdym razem boję się czy wszystko będzie w porządku i czy nikomu nie przyjdzie do głowy, by zostawić mnie na oddziale. Nie wyobrażam sobie już powrotu do szpitala, po prostu nie wyobrażam. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wszystko może się zmienić w ciągu kilku godzin czy nawet minut.
Dzisiaj jednak wychodziłem sobie powrót do domu w wielkim stylu- na własnych nogach!

poniedziałek, 11 lipca 2016

Bin Laden

Wspominałem coś o problemach z aklimatyzacją? Zapomnijcie o tym. Polubiłem już swoje łóżeczko. Swój pokój. Nie straszne mi teraz przemieszczanie się z pokoju do pokoju.  Z uporem maniaka rozrzucam wszystkie zabawki. A chodzenie na dwóch nogach tak mi się spodobało, że co dzień bije rekordy w liczbie kroków zrobionych bez trzymanki. Jestem już swój chłop! Zauważyłem też, że mogę sporo zdziałać wrzaskiem, więc kilkanaście(dziesiąt?) razy dziennie uskuteczniam koncert. WRZASK i już herbatnik leci. WRZASK i już jestem na rękach. WRZASK i dostaję smoczek. WRZASK i prowadzają mnie za ręce po mieszkaniu. WRZASK i dostaję biszkopta. Niby rodzice próbują ignorować te moje wrzaski, ale uwierzcie, że trudno im dyskutować z takim natężeniem decybeli. Terroryzuję ich aż miło. Zupełnie jak zdrowe dziecko! A że morfologię mam bardzo przyzwoitą, to i siły do krzyku są niespożyte. Teraz regularnie muszę kontrolować swoją krew. Raz w tygodniu pobieranie krwi w domu i raz w tygodniu wizyta kontrolna we Wrocławiu. W związku z tym, że przed przeszczepem otrzymałem najlżejszą z możliwych megachemii, to teraz czeka mnie jakby jej uzupełnienie. Jeszcze trzy razy będę musiał się położyć na oddziale w celu zrobienia punkcji lędźwiowej z podaniem chemii dokanałowo. Do przeżycia. Apetyt jak zwykle nie za duży, ale komu się chce jeść w te upały? Za to nie znajdziecie drugiego dziecka, które tak chętnie przyjmowałoby całą artylerię lekarstw. Nie tylko nie grymaszę, ale gdy widzę strzykawkę, rzucam wszystko co robię i aż się trzęsę by je przyjąć. Cały ja. Terrorysta i lekoman.

czwartek, 7 lipca 2016

Wszędzie dobrze,ale w domu..

najlepiej..?
Tak, tak, tak! Od wczoraj jestem w domu! Juhuuuuuu! Niech mnie ktoś uszczypnie! Po 4 miesiącach i 17 długich dniach spędzonych w klinice WRÓCIŁEM. Oby już na dobre!
Pierwszy szok powoli mija, ale wciąż czuję się trochę zdezorientowany.. Nie powiem, te wszystkie zabawki są super. Możliwość buszowania po podłodze, to już w ogóle kosmos. Nie wspominając o obecności mamy, taty i siostrzyczki. Tak powinno być zawsze. Tylko.. Tylko.. Gdy przychodzi pora spania.. Ja tak trochę ten.. Czuje się tak jakoś.. Hmm.. Obco..? Ciężko mi zasnąć w "nowym" miejscu..  Przez ostatnie cztery miesiące moim domem był szpital. Dzień w dzień. Noc w noc. I nagle TRACH!  Wraca syn marnotrawny. Jest super. Tylko jakoś tak inaczej.. Po dłuższej chwili zabawy też zaczynam marudzić. Uspokajam się dopiero w łóżeczku. Tam się czuję bezpiecznie. To jest mój azyl.  Potrzebuję chyba jeszcze kilku dni na oswojenie się. Potem już buldożerem mnie stąd nie ruszycie!
Co by nie mówić, najważniejsze, że W DOMU!

środa, 29 czerwca 2016

Nagroda pocieszenia

Wspominałem coś o wyjściu do domu w tym tygodniu? Ha ha ha. Boki zrywać.
Na myśl o wyjściu do domu tak się rozgorączkowałem, że sobotni poranek powitałem z trzydziestoma ośmioma stopniami na termometrze. Dla zwykłego ziemianina, to może i bez szału ta gorączka. Dla dziecka po przeszczepie, oznacza to natychmiastowe włączenie antybiotyku o szerokim spektrum działania. Czyli takiego, który działa na jak najwięcej bakterii, bo tak naprawdę "strzelamy" jaki jest powód mojej gorączki. I wiecie jaki był? Żaden! Ha.
Posiewy wyszedł ujemny (czyli nie znaleziono żadnych bakterii), a crp w normie (brak stanu zapalnego).  W poniedziałek okazało się też, że wychodzą mi dolne piątki. Całą przyczyną zamieszania okazało się najzwyczajniej w świecie ząbkowanie! Dacie wiarę?
Może jednak to i dobrze, że te zęby zaczęły się przebijać tu i teraz, bo już widzę tą panikę rodziców, gdybym w domu nagle się "popsuł". Wyniki posiewu były dopiero w pon, a antybiotyk trzeba było dać "już". A że już zacząłem go przyjmować, to pomimo braku wskazań, kuracja minimum 5 dni. Wyliczyłem więc sobie sprytnie, że może jednak w czwartek wyjść mi się uda.. Ale nieeee...
Mama z babcią zgadały się, że podczas swoich "dyżurów" zauważyły u mnie takie jakby "odpłynięcie na jawie". Nieobecny wzrok i te sprawy. Nie trwało to długo. Wiecie.. Każdy ma prawo się chwilę zawiesić.. Każda z nich myślała, ze może jej się wydawało... Niestety, pechowo dla mnie, podzieliły się ze sobą swoimi "wydawało mi się". Wyszły więc z założenia, że nie mogło im się obu wydawać to samo.. Tym bardziej, że niegdyś podobnie zaczął się u mnie atak padaczki, więc teraz sieją zamęt.. Człowiek nawet nie może na chwilę sobie odpłynąć, bo już doszukują mu się chorób..
W związku z powyższym w piątek czeka mnie punkcja lędźwiowa i sprawdzenie płynu mózgowo-rdzeniowy. Czy aby na pewno tam wszystko gra. Do tego, na dniach ma wpaść neurolog mnie obejrzeć. Tak żebym do domu już wyszedł na pewniaka.
Przy okazji ząbkowania opuścił mnie także dobry nastrój i apetyt. Co zrobić. Każdy to kiedyś przechodził. Na osłodę mojego pobytu w klinice dostałem zgodę na spacery. Wyobrażacie sobie moją radość, gdy pierwszy raz od miesiąca opuściłem swoją salę?
Co mi tam dom! Grunt, że mogę już oddychać świeżym powietrzem!

czwartek, 23 czerwca 2016

Cudotwórczyni

Od kiedy sięgnę pamięcią zawsze miałem problemy z układem pokarmowym. Głupi, początkowo nie wiedziałem, że cycki to taka fajna sprawa. O karmienie naturalne mama trochę musiała ze mną powalczyć. Udało się. Mimo cudów na kiju, przez pierwsze trzy miesiące życia borykałem się z kolkami.  Gdy kolki trochę odpuściły i zacząłem jeść aż miło, wylądowałem w szpitalu z białaczką. Pomimo jakże młodego wieku ważyłem już całe 7700g, wiec przynajmniej na starcie nie byłem słabeusz. Z przyczyn różnych przeszedłem na butelkę. Sterydy robiły swoje i jadłem za dwóch. Szybko jednak chemia dała w palnik moim śluzówkom i przestałem jeść zupełnie. Przeszedłem na żywienie pozajelitowe. Potem intensywna terapia. Ciąg dalszy żywienia pozajelitowego + dokarmienie sondą. Kiedy w końcu się wykaraskałem i wybudzili mnie ze śpiączki, zapomniałem odruchu ssania. Niemal od zera trzeba było mnie uczyć jeść. Ledwo załapałem jak się ciągnie butelkę i wciągnąłem kilka łyżeczek pierwszej marchewki, znów przestałem jeść po chemioterapii. I tak w kółko. Aż do przeszczepu. Miesiąc po przeszczepie znów zaakceptowałem łaskawie butelkę i mleko modyfikowane. Dodanie więcej niż jednej miarki kaszki w celu zagęszczenia, kończyło się buntem na pokładzie i odmową spożywania posiłku. Po powrocie do domu (w wieku 11 miesięcy) mama próbowała wprowadzić mi w końcu inne pokarmy. Każde karmienie kończyło się moją histerią i rozstrojem nerwowym mamy. W międzyczasie załapałem jakąś infekcję bakteryjną, zaś przestałem jeść i wylądowałem w szpitalu. Skończyłem już rok, a waga jak zaczarowana wciąż pokazywała 7700g. Wróciłem do domu. Mleko wprawdzie piłem, ale tyci tyci jak ptaszek. Pani doktor przepisała mi lekarstwo dla osób z zaburzeniami żywienia i w końcu apetyt się rozkręcił. Tylko co z tego skoro jedzenie łyżeczką wciąż było istną katorgą? 90% tego co jadłem, to mleko z kaszką. W listopadzie krótki pobyt na intensywnej i zaś przez miesiąc szpital. W grudniu odstawiono mi leki immunosupresyjne i powoooooliii zaczynałem lepiej jeść. Nie wiem czy dla Was 20 łyżeczek zupki, to powód do radości, ale dla mojej mamy, to był kosmos. Czasem nawet całą porcję zjadłem. Pojawiła się nadzieje, że będą ze mnie ludzie. Niestety w lutym okazało się, że mam wznowę. Wszystko co wypracowaliśmy w domu, poszło w niepamięć. Cały cyrk od początku. Chemioterapia. Problemy ze śluzówkami i apetytem. Walka o każdą łyżeczkę zupki czy każde 10ml wypitego mleka. W maju odrzuciłem już nawet butelkę. Mama musiała mnie karmić strzykawką, by w tych moich jelitkach coś pracowało. Zaczęła się bać, że może i przejdę jakoś ten przeszczep, i może wyniki będą w porządku, ale wraz stąd nie wyjdziemy, bo nie będę jadł.
Wtedy pojawiła się Ona.
Nie miała lekko. Swoje umiejętności musiała pogodzić z onkorealiami. Jak chociażby praca w rękawiczkach ze względu na obniżoną odporność. Dla neurologopedy jest to niemałe utrudnienie. Wrzask na cały oddział. Musiała wyczuć, kiedy "wymuszam" , a kiedy faktycznie jestem osłabiony po chemioterapii. Nie cierpiałem jej. Nie znosiłem. Gryzłem, wrzeszczałem i kopałem. Ona dalej uparcie przychodziła. I przychodzi zresztą.
Nie powiem, żebym teraz jakoś specjalnie Ją lubił. Co to, to nie. Płaczę na sam Jej widok. W przeciwieństwie do mojej mamy, która by jej nieba przychyliła.
Muszę jednak, cholerka, przyznać, że cokolwiek Ona robi z moją twarzą... to działa! Ja  JEM.
Póki co jem wszystko, co zmiksowane/papkowate. Ale jem.
Póki co karmienie wciąż wymaga niezłej gimnastyki osoby karmiącej mnie. Ale jem.
Efektem tych akrobacji jest teraz pusta miska, a nie jak wcześniej - oczy na pandę.
Uwierzcie, że niegdyś zdjęcie mojej uśmiechniętej buzi po karmieniu było awykonalne.
Ciociu Agnieszko, DZIĘKUJĘ!*





*Ale może dałabyś mi już święty spokój...? Skoro mama Cię tak lubi, to sobie ją karm i masuj.
Mnie zostaw w spokoju!

wtorek, 21 czerwca 2016

Zagadka


 ZNAJDŹ RÓŻNICĘ POMIĘDZY OBRAZKAMI:)
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Tak jest! Sala otwarta! Rodzice nie muszą się już bawić w chirurgów. Wczoraj, w 12 dobie po przeszczepie, mój nowy/stary szpik się odnowił. Oznacza to, że naprodukowałem już ponad 500 granulocytów i mój organizm nie jest już zupełnie bezbronny. Precz z maseczkami! Precz z fartuchami! Precz ze sterylizowanymi ubrankami! 
Dzisiaj dobrych wieści ciąg dalszy. Pozbyłem się bakterii z krwi! 
Jak tak dalej pójdzie.. i nie załapię nic nowego.. i wyniki mi się nie popsują.. i zacznę jeść jak człowiek.. to MOOOŻEEEE w przyszłym tygodniu wyjdę do domu... Aż boję się mówić o tym głośno.. Jednak sam fakt, że ktokolwiek przebąkuje o mojej ewentualnej wyprowadzce, wywołuje uśmiech na mojej twarzy:)















środa, 15 czerwca 2016

+7







Siódma doba po przeszczepie. Leukocytów brak. Dla równowagi w przyrodzie są bakterie w moczu i krwi. Ponoć niedobrze. Zwłaszcza, że moja odporność wynosi zero. Mam to w nosie i czuję się całkiem nieźle. Mimo wszystko. Oczywiście nie jem, oczywiście gdzieniegdzie schodzi mi skóra, oczywiście śluzówki ledwo zipią,  oczywiście pojawiają się gorączki, oczywiście dostaję bardzo silne antybiotyki i oczywiście funkcjonuję tylko dzięki lekom przeciwbólowym. Nic z tych rzeczy mnie jednak nie zaskoczyła, a ja jestem dzielny niesłychanie i mimo wszystko wciąż się uśmiecham.
Taki jestem chojrak!

środa, 8 czerwca 2016

Przeszczep bis

Przeszczep, przeszczep i po przeszczepie...
Wiecie.. Albo może przypomnę.. Sam przeszczep, to "pikuś". To nie żadna operacja, nikt mnie nie

kroi, ani nie wbija żadnych igieł w kręgosłup. Nic z tych rzeczy. To taka jakby kroplówka. Szpik jest podawany przez broviaca, tak samo jak krew, płytki, chemię czy wszelkie lekarstwa. W tym roku przeszczep był podawany z preparatu mrożonego, gdyż Helga (moja dawczyni życia) oddała go więcej niż moje małe ciałko potrzebowało i dwa woreczki w razie "w" zamrożono. To"w" niestety nastąpiło i dzisiaj jeden z woreczków poszedł w ruch. Rok temu szpik był "świeży", więc po prostu kapał sobie z woreczka kap, kap, kap.. I tak przez kilkadziesiąt minut. Dzisiaj był expres. Normalnie pendolino.
Cała otoczka trwała może kwadrans, a samo podanie szpiku ze trzy minuty. Przy podawaniu szpiku z preparatu mrożonego jest inna procedura. Trzeba podać preparat zaraz po rozmrożeniu, więc pan doktor podawał go strzykawką. Chociaż mnie nie bolało (jeszcze) darłem się wniebogłosy, jakby mnie faktycznie kroili. Nie cierpię czujnika mierzącego saturacje i tętno. Do tego irytowało mnie to całe zamieszanie. Gdy wszyscy sobie poszli zasnąłem jak kamień.
Po przebudzeniu nie było już mi do śmiechu. Płakałem.. i płakałem. Dostałem przeciwbólowe. I dalej płakałem.. Nikt mnie nie rozumiał o co kaman. Gdybali tylko, że może mnie boli..  że może mi niedobrze.. Prawda jest taka, że jedno i drugie. Muszę się w końcu nauczyć mówić, bo ten brak zrozumienia jest czasem nie do zniesienia. Co mnie zaskoczyło jeszcze, a czego nie było w zeszłym roku, to zapach. Dość nieprzyjemny. Cały capię jakby przecierem pomidorowym. I to tak "daje", że mamę i tatę muli, pomimo maseczek. A co ja mam powiedzieć??? Normalnie nigdy w życiu nie tknę pomidorówki! Brr.. Mam nadzieję, że szybko to minie. Ponoć ten zapach jest normalny przy autoprzeszczepach. Ja wprawdzie miałem przeszczep allogeniczny (od osoby niespokrewnionej), ale jakby nie patrzeć ze swoim szpikiem żyłem raptem 10 miesięcy, ze szpikiem Helgi -dziewięć. Toż on już prawie jak mój własny. A mam zamiar przeżyć jeszcze tych miesięcy trylion. Kto mi zabroni?

Kciuków trzymać nie przestawajcie. Teoretycznie schody wciąż przede mną.. Mam nadzieję, że w tym roku przejdę wszystko łagodniej.. Nie zaszkodzi mi jednak trochę pokibicować;)

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Patrycja..

Wczoraj w nocy odeszła Patrycja..
Moja koleżanka z oddziału wzmożonego nadzoru..
Razem, od lutego, walczyliśmy z białaczką..
Razem przemierzaliśmy szpitalne korytarze..
Razem spędzaliśmy ciepłe dni na przylądkowym tarasie..
Rozśmieszała mnie.. lubiła..
A ja lubiłem ją..
Niesamowita nastolatka ze Strzelina.. 
Pomimo choroby - niezwykle pogodna dziewczyna..
Dziewczyna o ogromnym sercu..
Niegdyś wolontariuszka..
W sierpniu skończyłaby osiemnaście lat..

Nie potrafię sobie nawet tłumaczyć, że  t a m  jej lepiej. ONA POWINNA ŻYĆ!

Odechciewa się wszystkiego..

wtorek, 31 maja 2016

Na wariata!

Wiecie co.. Wracam sobie wczoraj z radioterapii i słyszę "Wy jeszcze tutaj?" Jak 'jeszcze?'.. Przecież my już po naświetlaniach, już wróciłem, helloł..? "Niee.. nie o to chodzi.. przecież na przeszczepach na Was już czekają.." Że cooooo...????????????????
Przecież pytaliśmy czy na pewno w poniedziałek jeszcze tu będę.. Przenosiny miały być we wtorek albo nawet w środę.. A teraz dawaj na wariata pakuj wszystko.. Biedna babcia.. Została ze mną na straży i to jej drugi raz w udziale przypadły przenosiny.. I to takie z "tupaniem nóżek", bo sala "już już" jest potrzebna dla innego dziecka! Uwierzcie, przez trzy miesiące się zdąży nazbierać tych szpargałów.. Jest co dźwigać.. Dobrze, że mam taką przebojową babcię. I skore do pomocy szpitalne ciocie. Raz, dwa i byliśmy już na górze. Normalnie szał ciał.
Dziś wariackich papierów ciąg dalszy. Szybka rozmowa mamy z panem profesorem i jutro zaczynam megachemię, a za tydzień w środę przeszczep! Normalnie idę jak burza! "Wszystko" wiemy, więc nie potrzebujemy więcej czasu tutaj na aklimatyzację czy długich pogawędek. Już raz to przerabialiśmy w końcu. Wiemy "z czym to się je" i czego możemy się spodziewać.. Wiemy, że fakt, iż pierwszy przeszczep obył się bez większych powikłań, nie oznacza, że teraz pójdzie równie dobrze.. Moje poprzeszczepowe biegunki i mój ból, to pikuś.. Naprawdę może być o wiele wiele gorzej i mogę tu leżeć miesiącami.. Ja nie zakładam jednak takiej opcji. Tu i teraz deklaruję, że najdalej do końca lipca chcę być w domu! Dodatkowo wiem, że dostanę megachemię najlżejszą z możliwych.  Zdaję sobie sprawę, że powinienem się przygotować na ból, ale na cierpienie nie da rady się przygotować. No nie da. Może naprawdę nie będzie tak źle? Zaciskajcie piąstki!

niedziela, 29 maja 2016

Już niedługo, coraz bliżej..




Moje dni na OWN-ie są policzone. Spędziłem tu trzy miesiące, zadomowiłem się, a teraz czeka mnie kolejna mała rewolucja.
Najprawdopodobniej we wtorek przechodzę na oddział przeszczepowy. Jutro dziesiąte, ostatnie naświetlanie. Mam dwa dni, by się nacieszyć świeżym powietrzem, towarzystwem innych osób, po prostu wolnością..
Z jednej strony się cieszę, że kolejny etap leczenia prawie za mną, a z drugiej jestem przerażony, bo ten najtrudniejszy przede mną...
AaaaAAAAAaaa... To już się dzieje! 


wtorek, 24 maja 2016

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...

W dzisiejszym wydaniu zapraszam Was na odcinek pt. "Radioterapia". Odcinek dla ciekawskich.

5.30-6.00 - Pobudka. Pobieranie krwi. Warunkiem naświetlań jest dobra morfologia. Albo przynajmniej przyzwoita. Gdy pani pielęgniarka kończy czynić swą powinność, ja przewracam się na drugi bok i dalej śpię.
7.00-7.15 - Pobudka nr 2. Zwana też pobudką ostateczną. Poranna toaleta i przebieranko.
7.30-8.00 - Przyjazd karetki transportowej, która zawozi mnie do szpitala na Hirszfelda.
8.00-8.30 - Czas wolny w sali dziecka. Drzemię/Bawię się inszymi zabawkami/Tulę się do mamy/Drzemię
8.30-9.00 - Wielki finał.
Ja, mama i moje łóżeczko przenosimy się do pomieszczenia, w której wykonuje się naświetlania.
Ściągam portki i czekam na dalsze rozkazy. Dostaję dożylnie lek usypiający. Pani pielęgniarka kładzie mnie na jakiejś desce i wraz z dwoma innym układają mnie do naświetlań. Najczęściej pierwsza dawka usypiaczy jest za mała i dostaję jeszcze bonusa. Albo dwa bonusy. Panie związują mi rączki i nóżki. Ponieważ jestem mały i moja skórka jest delikatna, moje klejnoty (bo to właśnie jąderko jest naświetlane) przykrywane są dodatkowo bolusem. Taką jakby gumą/sztuczną skórą, żebym otrzymał odpowiednią dawkę promieniowania. Na brzuszku mam namalowane mazakiem jakieś śmieszne krzyżyki. Ba, mam nawet tatuaż! Prawdziwy! Taka tyci tyci tyci kropeczka. Ale jest! Wszystko po to, by prawidłowo ustawić aparat do naświetlań. Gdy już zasnę, a moje ułożenie jest prawidłowe, wszyscy oddalają się do "centrum dowodzenia". Ja zostaję sam na placu boju. 3 monitory przesyłają obraz na żywo z sali, w której jestem. Z trzech równych perspektyw. Tak żeby każdy mógł "ochać" i "achać" jaki jestem słodki jak śpię. Kolejny monitor, to zwykły monitor kardiologiczny, który pokazuje moje tętno i saturację. Dwa ostatnie monitory służą stricte do operowania tą kosmiczną machiną. Aparat, pod którym leżę się obraca, a na jednym z wyświetlaczy pojawia się moje prześwietlenie. Trzeba je jakby nałożyć na zdjęcie zrobione tomografem dwa tygodnie wcześniej (podczas planowania radioterapii) i mamy właściwe ułożenie aparatu do naświetlań.  Gdy wszystko gra i tańczy, pani techniczka klika magiczny guziczek i rozpoczyna się naświetlanie.

Pipipiipipipipiipipipipiipipipippipipipipipiipipipipipipipipipipiiipipipipiii.
I po wszystkim.

Wrota otwierają się i wszyscy znów są przy mnie. Następuje przebudzenie mocy. Moich mocy. Wracam z powrotem do sali dziecięcej, by dojść do siebie po znieczuleniu ogólnym. Tam jestem monitorowany (dosłownie i w przenośni) przez mamę, anestezjologa i pielęgniarkę anestezjologiczną. Po jakiejś godzince przyjeżdża karetka i wracam do Przylądka.
O. I tyle. Tyle zamieszania o kilka dziesiątek sekund naświetlania.
10.30-11.00 - Wracam do swojej dziupli i do końca dnia mogę robić, co tylko zechcę. Oczywiście z uwzględnieniem, rehabilitacji, ćwiczeń z panią neurologopedką, pomiarem parametrów i wciskaniem na siłę jedzenia. Od niedzieli mam odstawione żywienie pozajelitowe, więc muszę jeść. Chcę czy nie chcę. Aktualnie moje wybredne kubki smakowe akceptują wyłącznie lekarstwa i Nutridrinki. A że zraziłem się do butelki równie mocno jak do łyżeczki, to jedyną akceptowalną przeze mnie formą karmienia jest strzykawka. I tak się bawimy..
Nie od razu Rzym zbudowano.


poniedziałek, 16 maja 2016

"Solarium"

Piątek trzynastego okazał się dla mnie szczęśliwy. Zaległa chemia dotarła na miejsce i mogłem zakończyć ten etap leczenia. Kto by pomyślał, że będę się cieszył z tego, że mogłem wziąć chemię?
Po wczorajszym przetoczeniu krwi i płytek, wyniki mi odpowiednio podskoczyły i dziś oficjalnie rozpocząłem radioterapię. Pierwsze "solarium" za mną, przede mną kolejne dziewięć. Naświetlanie nie trwa długo, jednak samo przygotowanie mnie zajmuje dwa razy tyle czasu. Do tego dochodzą dojazdy, gdyż radioterapia ma miejsce w innym szpitalu.
Niestety, nie ma szans, bym te kilkanaście minut poleżał nieruchomo, dlatego każdego dnia będę usypiany. Co za tym idzie - codziennie muszę  być na czczo 6 godzin "przed" i 2 godziny "po". A ponieważ i tak nie jem, bo nie mam ochoty, jest mi wszystko jedno. Tylko rodzice się martwią tym moim niejedzeniem. Ci to zawsze sobie znajdą powód do zmartwień. Wiem, że to już trzeci tydzień leci, ale postanowiłem zadbać o siebie na swój sposób.
Dieta, solarium i będę jak z okładki!

czwartek, 12 maja 2016

Detoks

Wiem, wiem.. Dawno się nie odzywałem. Planowałem odezwać się wczoraj. Miałem nawet pomysł na tytuł posta: "Rozdział zamknięty", gdyż została mi ostatnia dawka chemii (nie licząc chemioterapii, którą otrzymam przed przeszczepem). Jedna jedyna. Taki piętnastominutowy wlew. Taka tyci tyci vindezynka.  Już zacierałem rączki, że ten etap leczenia w końcu będzie za mną.. I co? Dupa blada. I to nie z mojej winy! Nie myślcie sobie! Ja tym razem byłem grzeczny.. W aptece i hurtowni zabrakło dla mnie jednej, cholernej dawki cytostatyku.. Przepraszam za niecenzuralne słownictwo, no ale ręce opadają.. i to aż po same pięty.. Dawkę uzupełniającą mam dostać kiedyś tam w przyszłości. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. A w poniedziałek przecież zaczynam już radioterapię (jeśli morfologia mi się nie posypie). Dwa tygodnie naświetlań i na przeszczepy. Czy w międzyczasie będę miał jakąś chwilę oddechu w domu? Tego też nie wiem. Nic sobie człowiek nie może zaplanować. Nic a nic.
Tymczasem wyrodni lekarze wraz z wyrodną matką postanowili mi odstawić nalpainę. Że niby nie wyglądam na cierpiącego.. No i pierwsze kilka godzin były całkiem znośne, nie powiem.  Potem zacząłem wrzeszczeć tak głośno, by nie wątpili, że cierpię. Tylko nie z bólu, a z głodu. Narkotycznego głodu. Aktualnie dostaję metadon i jest całkiem w porządku. Trzeba iść na kompromisy. Dzisiaj, chyba idąc za ciosem, odstawili mi żywienie pozajelitowe. Mam wrażenie, że po złości, bo przecież nie jem nic. Jak nie prośbą, to groźbą? Dobre sobie. Myślą, że jak mnie przegłodzą trochę to zacznę jeść? Pff... Chociaż z drugiej strony.. Gdybym zaczął jeść, to nie byłbym uwiązany cały czas do kroplówki... Hm.. Muszę to przemyśleć. Zrobię bilans zysków i poinformuję Was o podjętej decyzji za kilka dni;)

poniedziałek, 2 maja 2016

Po strachu.



Rachu ciachu i po strachu. Tak myślę. Od sobotniego wieczoru nie jestem już stale monitorowany i wszystko wróciło jakby do normy. No może poza crp, które wciąż jest bardzo wysokie (stan na dziś ok. 130) . Aczkolwiek sukcesywnie spada, co oznacza, że antybiotyki działają. Tym samym chemioterapia znów odroczona do czasu aż wydobrzeję. Ja to nigdy nie mogę nic wziąć planowo. I zaś wszystko się przeciągnie w czasie... Przestałem też jeść tak na dokładkę i znów jadę na żywieniu pozajelitowym. Jak nie urok, to...
Dlaczego moja droga do zdrowia musi być taka wyboista? 
Zna ktoś jakąś drogę na skróty?

piątek, 29 kwietnia 2016

Pół smutku

Podzielić się radością, to już dwie radości. Podzielić się smutkiem, to już pół smutku..
Ciocia mi tak powiedziała, a ja jej wierzę.

Dziś chciałbym się z Wami podzielić moim smutkiem..

Ostatnimi czasy mój humor nie był najlepszy. Sterydy sprawiły, że byłem rozdrażniony i zły na cały świat. Takie rzeczy są jednak do przejścia, więc i tak się cieszyłem, że nic poważnego się nie dzieje. W środę byłem na konsultacjach przed radioterapią, bo wstępnie w połowie maja zaczynam naświetlania. Po południu odhaczyłem kolejną dawkę chemii i do poniedziałku laba. Żadnych chemii, żadnych antybiotyków. Miało być tak pięknie.
Czwartkowy poranek powitałem jednak gorączką. No i zaś antybiotyki. Szybko się pozbierałem i nawet dostałem zgodę na spacer. Pierwszy raz od przeszło tygodnia miałem tak dobry humor. Po południu wybraliśmy się z mamą na "Warsztaty kawowe dla rodziców". Jako że ma się ten urok osobisty, jako jedyne dziecko mogłem w nich uczestniczyć razem z mamą. Początkowo było super. Fajnie zmienić otoczenie i pooglądać inne niż zawsze gęby. W pewnym momencie źle się poczułem, więc zacząłem marudzić. A że marudziłem, to mama wzięła mnie na ręce. A że mnie wzięła na ręce, to zauważyła, że drżę. A że cały drżałem, ruszyliśmy w te pędy z powrotem na oddział..
Pierwsze podejrzenie- gorączka. Termometr jednak wskazał 36,6. Druga myśl - atak padaczki. Zanim przyszła pani doktor dostałem już relsed (lek podawany w przypadku ataku epi), jednak drżenia nie ustępowały.Tętno 200, saturacja koło 80, pojawiła się gorączka.. Przylecieli lekarze dyżurni. Wszystko działo się tak szybko.  Pomimo gorączki byłem cały chłodny, a skóra zrobiła się marmurkowa. Kolejne pobranie krwi, kolejne leki. Pomimo niskiej saturacji walczyłem jak lew i nie pozwalałem sobie założyć maseczki tlenowej. W myśl zasady: na złość mamie odmrożę sobie uszy. Usłyszałem, że to najprawdopodobniej rozwijająca się sepsa. Całe szczęście leżałem, bo nogi się pod mną ugięły. Tylko nie to. Jeden wstrząs septyczny w CV mi zupełnie wystarczy.. Wezwano anestezjologa, by ewentualnie przekazać mnie na intensywną terapię.. Musiałem szybko brać się w garść. Rychło w czas się udało. Gdy pojawiła się pani anestezjolog saturacja wynosiła 96,  tętno spadło do 190, a moje ciałko nabrało ciepła. Moje cztery litery uratowane. Zostałem na OWN-ie. Sytuacja najwyraźniej opanowana. Cieszyłem się i biłem brawo. Nie wiem tylko dlaczego mamie nadal nie było do śmiechu. Zamonitorowali mnie, podali krew i przespałem grzecznie noc. Obudziłem się dziś jak nowo narodzony, z uśmiechem od ucha od ucha. Tylko wyniki krwi są odwrotnie proporcjonalne do mojego nastawienia. Wskaźnik zapalny crp wynosi 475 (norma 10), posiew z krwi - dodatni ( to źle ), jeśli w posiewie wyjdzie jakaś bakteria z gatunku paskudniejszych lub mój stan się pogorszy, trzeba będzie wyciągnąć broviaca.. Anestezjolodzy woleliby tego uniknąć, ponieważ tyle wkłuć centralnych już za mną, że nie ma za bardzo gdzie mnie już kłuć..
Póki co czekam na jutrzejsze wyniki z posiewów, które powiedzą coś więcej.
W razie czego miejsce na intensywnej terapii mam "zarezerwowane".. Na pytanie czy to sepsa  usłyszałem "na to by wyglądało.."
No i masz babo placek...
 
Niech Wasza moc będzie ze mną!

czwartek, 21 kwietnia 2016

Cancer fighter


 Ta mina mówi sama za siebie:


Rozpocząłem kolejny cykl chemioterapii. Co za tym idzie -->> mój nastrój oraz apetyt mają tendencje spadkową. Mimo wszystko i tak jestem dzielny. Tak mówią na dzielni.


 Nie wiesz z kim zadarłaś, białaczko ty!




PS. Fajową koszulkę zawdzięczam fantastycznej fundacji Cancer Fighters , założonej przez Marka Kopyścia. Marek kiedyś tak jak ja walczył z nowotworem i swą walkę oczywiście wygrał. Dziś wraz ze swoją cudowną ekipą stara się jak najbardziej umilić nam życie tutaj.
Za 20 lat do tej ekipy dołączę:)! Wtedy będą już pewnie popularniejsi od WOŚPu!

PS2. Mój dobry ziomek - Jasiek miał dzisiaj przeszczep szpiku. Uwierzcie, sam przeszczep to pikuś, w porównaniu do tego co może się dziać z organizmem "po". Trzymajcie więc mocno kciuki, żeby się NIC nie działo!





czwartek, 14 kwietnia 2016

"Sanatorium"

Milczę, bo co tu pisać jak niewiele się dzieje. Nie mogę rozpocząć kolejnego cyklu, ponieważ pupa wciąż przypomina obraz nędzy i rozpaczy. Gdybym zaczął chemię, tak jak planowano w piątek, rana nigdy by się chyba nie zagoiła. Póki co szału nie ma, ale ranka powoli, baaardzoooo powooooli się zasklepia. Każda zmiana pampersa (a tym samym zamiana opatrunku) doprowadza mnie do szewskiej pasji. Dopóki nie dochodzi do zmiany pieluchy, humor mi dopisuje. Irytuje mnie tylko fakt, że siedzę w klinice tak zupełnie bez sensu. Jakieś tam antybiotyki, kilka kroplóweczek, a poza tym nuda. Prawie jak w sanatorium. Gdyby nie ta nieszczęsna pupa tydzień chemii byłby już za mną. Z braku ciekawszych zajęć udzielam się medialnie;)  Kto jest tu świeżutki,  moją historię w skrócie przeczytać może tutaj:
KLIK

wtorek, 5 kwietnia 2016

Jak się nie ma co się lubi..



...to się lubi co się ma.  Humor mi dopisuje jak ta lala. Prawie udało mi się wyprowadzić wszystkich w pole. Tak ich czarowałem, że w piątek chcieli mnie wypisać na tydzień do domu. Kiepskie wyniki sprawiły, że musiałem obejść się smakiem. I niestety, nie był to primaaprilisowy żart.
Poznałem jednak dalsze plany lekarzy co do mojej osoby i mam nadzieję, że nie będzie najgorzej. Przede mną jakieś 4 tygodnie chemii (z przerwami, oczywiście), 2 tygodnie naświetlań, megachemia i drugi przeszczep. Jeśli przebrnę to wszystko książkowo, transplantacja będzie w czerwcu. Ja? Książkowo? Ha ha ha. Mówią, jakby mnie nie znali.. Mam jednak cichą nadzieję, że do końca wakacji się uwinę i w końcu wrócę do domu. Szpik będzie od tego samego dawcy. A właściwie dawczyni. Helga (tak ją sobie roboczo nazywam;) ) oddała więcej szpiku niż potrzebowałem, więc resztę preparatu zamrożono "na czarną godzinę". I tak sobie wydedukowałem, że skoro szpik jest ten sam, a mój organizm już go zna, to może powikłania nie będą takie uciążliwe? Taki jakby autoprzeszczep... Niestety, moja dedukcja ma się nijak do rzeczywistości. W praktyce wcale tak nie jest. Oby nie było gorzej niż za pierwszym razem. Nie ma co się martwić na zapas.
Póki co zbieram siły przed kolejnym cyklem, i walczę z takimi i owymi powikłaniami po ostatniej chemii. Ogólnie nie mogę narzekać. Jak widać, pomimo kiepskich wyników, mam się całkiem nieźle.


wtorek, 29 marca 2016

Święta, święta i po świętach..

Drugi cykl chemioterapii był dla mnie łaskawszy. Standardowo przestałem prawie jeść i pojawiły się dolegliwości bólowe. W porównaniu do tego, co się działo ze mną po pierwszym cyklu, ostatnie dni, to był jednak pikuś. Przeanalizowałem protokół leczenia i wyliczyłem sobie, że jeśli zacznę jeść, to zapewne po świętach wypuszczą mnie do domu. Na okrągły tydzień. Cóż było robić. Musiałem wziąć się w garść. Perspektywa wyjścia do domu była tak motywująca, że mój apetyt osiągnął zadowalający poziom. Czułem, że jedną nogą jestem już w domu. Planowałem co będę robił podczas przepustki i z kim wówczas się zobaczę. Szczęście było taaaaak blisko. Zapomniałem o jednym. Że planować, to ja sobie mogę, co najwyżej najbliższy kwadrans.. W piątek zacząłem brzydko kaszleć. W sobotę już wiedziałem, że moje plany muszą pozostać w sferze marzeń. Takie małe zapalonko płuc.
W ruch poszły antybiotyki i inhalacje. Niby wiedziałem, że osłuchowo nie jest tak źle, ale przyznam, że trochę strachu się najadłem. Co z tego, że zmian nie jest wiele, skoro moje wyniki po chemii poleciały tak w dół, że organizm nie ma czym się bronić. Przed oczami pojawiły się przebłyski z zeszłorocznego pobytu na intensywnej terapii.. Wielonarządowa niewydolność oddechowa.. Ropień płuca.. Itd.. Człowiek próbuje wymazać, to wszystko z pamięci, ale w chwilach zagrożenia, te myśli wracają jak bumerang.. Byleby tylko drugi raz tego nie przeżyć.. Byleby tylko nie dopuścić do tego co było..  I chociaż miałem się nie najgorzej, to częściej niż zwykle sprawdzali mi saturację, a planowaną na niedzielę punkcję lędźwiową odwołano. Słoneczko uśmiechało się do mnie na pocieszenie, jednak przy pneumonii o spacerze mogłem zapomnieć. Normalnie święta na wypasie.
Dzisiaj już zdecydowanie lepiej, inhalacje odstawione, a punkcja lędźwiowa za mną. Antybiotykoterapię trzeba jednak dokończyć, a mnie doleczyć, więc zaś jestem uziemiony.
Kocham cię życie.

środa, 23 marca 2016

Silna grupa wsparcia:)))

Ostatnie kilka dni upłynęły mi bardzo miło i przyjemnie. Z racji zdecydowanej poprawy kondycji, poniedziałek i wtorek spędziłem bez kroplówek i bez środków przeciwbólowych. Za to z uśmiechem na ustach. Od ucha do ucha. Broviac, który miał być ostatnio doprowadzony do porządku , nieoczekiwanie sam zaczął działać jak należy. Odwołaliśmy więc usg naczyń krwionośnych, odwołaliśmy anestezjologów. Samo się popsuło, to i samo się naprawiło. No ale.. Świetne samopoczucie + dobre wyniki + sprawny broviac = powrót do chemioterapii. Jak mus to mus. Akumulatory naładowane, miejmy to już za sobą.. Rano pobudka, pobieranie krwi i... Upsss... Powtórka z rozrywki. Krew się nie cofa..
Tak więc, wizyta na bloku operacyjnym mnie jednak nie ominie. Jutro usprawniamy obecnego broviaca (ktokolwiek widział, ktokolwiek wie jak?) , a jak się nie uda (co bardziej prawdopodobne) zakładamy nowego. Pomyślałem "Pozamiatane..". Żarty się skończyły.. Teraz mama na pewno przełoży mnie przez kolano i wybije z głowy moje psikusy.. Ale nie! Uratowaliście moje cztery literki! Zdjęcia, którymi mama została zasypana na fb, tak jej poprawiły humor z rana, że "numer z broviakiem" uszedł mi płazem!

Dla nieposiadających twarzoksiążki, mowa o tych zdjęciach:



PS. Chemię zacząłem mimo wszystko, więc trzymajcie kciuki, żeby tym razem nie rozłożyła mnie na łopatki!
PS2. Żeby nie było wątpliwości. Te zdjęcia wywołały uśmiech nie tylko u mojej mamy. Ja też jestem zachwycony! To było bardzo bardzo BARDZO miłe:)))

sobota, 19 marca 2016

Padłeś? Powstań!

Po dniach smutku, bólu i bezsilności uśmiechnęło się do mnie słoneczko. Wygląda nieśmiało zza chmurki, ale jest! Wciąż boli mnie wszystko przy jedzeniu, więc nadal jadę na żywieniu pozajelitowym. Wciąż otrzymuję duże dawki leków przeciwbólowych, ale w końcu te leki mi pomagają. Wciąż jestem uwiązany do kroplówki, ale nie ma przeciwwskazań, bym wyszedł w ciągu dnia na krótki spacer. Pogoda za oknem mi sprzyja. Nareszcie mam siłę, żeby porządnie się rozpłakać. Nareszcie mam siłę, by usiąść. Nareszcie mam siłę, by po prostu się uśmiechnąć.
Wraz z niewyobrażalnym bólem, w niepamięć poszły też moje włosy. Coś kosztem czegoś. Osobiście mam to w pompce. W końcu ładnemu we wszystkim ładnie. W środę, zgodnie z protokołem, miałem zacząć chemię. Ze względu na fatalną kondycję i równie złe wyniki, chemioterapię odroczono. Nie od dziś wiadomo, że leżącego się nie kopie. I pewnie już bym mógł wrócić do leczenia, ale wkłucie centralne odmawia posłuszeństwa. W poniedziałek, na bloku operacyjnym, odbędzie się akcja reanimacyjna broviaca. Oby się powiodła, bo mi niedługo powierzchni do kłucia zabraknie. Tym samym zyskuję jednak trochę więcej świętego spokoju i czasu na regenerację.
Normalnie zbierałbym się pewnie do kupy jeszcze sto lat, ale Wasze ciepłe słowa i pomoc, przychodząca ze wszystkich stron, dodają mi sił. Dziękuję, że jesteście z nami!

poniedziałek, 14 marca 2016

Letarg

Są takie dni, że słowa "mam dość", to tylko wierzchołek góry lodowej, tego co czuję. Swędzi. Boli. Piecze. Tak bardzo mi źle, a nie jestem w stanie tego wyartykułować. Na płacz już nawet brak mi sił, więc kwilę sobie cichutko. Drapię się do krwi. Z bólu i z bezsilności.
Jedyne co w zamian otrzymuję od życia, to skarpetki ( a'la niedrapki) na rączki i wlew ciągły nalpainy. W ramach przeciwbólowego bonusu, co kilka godzin dochodzi clemastin i perfalgan. Jakoś staram się tak ciągnąć, chociaż czuję się jak dętka. Dużo teraz śpię. Co raz budzi mnie jednak ból i znów kwilę rozpaczliwie. Widzę Ich smutne oczy i staram się dać z siebie coś więcej. Próbuję napić się mleka. Nawet nieźle mi to idzie. Po kilku łyczkach ból jest jednak nie do zniesienia. Z jedzenia nici.  A że morfologia też w dolinie, na pobudzenie komórek dostaję neupogen.
I gdy myślę, że nie dam już rady.. No bo ileż można...? Spływają dobre wieści. Drugie jąderko czyste. Rezonans główki również bez cech wznowy. Mało tego, moje "znaczne ubytki w korze mózgowej i istocie białej" się nieznacznie zmniejszyły. Ha! Raptem w listopadzie słyszałem, że "co się stało, to się nie odstanie", a tu taki malutki, pulchniutki regresik.
Chociaż tyle.

I aż tyle. 


wtorek, 8 marca 2016

O W N

No i się zaczęło.. W sobotę przenieśli mnie na oddział wzmożonego nadzoru. Trochę tak profilaktycznie, bo w najgorszej formie, to ja nie byłem. Nie widziałem zupełnie ku temu powodów, ale pani doktor chciała mieć mnie na oku. Przenosiny z mojego ulubionego oddziału, humoru mi nie poprawiły. Przyznam jednak, iż miła jest świadomość, że pani doktor również się tak nade mną "trzęsie". Że ktoś, z "dr n. med." przed nazwiskiem, ma również pewnego rodzaju fioła na moim punkcie. Byłem święcie przekonany, że to krótki epizod i najdalej w poniedziałek wrócę na stare śmieci. Niestety, noc z niedzieli na poniedziałek już do najlżejszych nie należała. Nie tylko nadal jestem tam gdzie byłem, ale i pobyt tutaj zrobił się bardziej zasadny, w moim mniemaniu. Ból stał się na tyle nieznośny, że z perfalganu przeszedłem na nalpainę. Jak na mój gust, coś pomiędzy tramalem a morfiną. Na efekty działania leku nie trzeba było czekać dłużej niż kwadrans. W końcu byłem w stanie coś zjeść i przespać się dłużej niż 15 minut. I nawet odparzona (a właściwie niemal poparzona) skóra na szyjce przestała mi dokuczać. A dzisiaj co? Kolejny spadek formy zaliczony. Już nawet nie mam mocy, by coś przełknąć. Tzn. staram się, ale zjedzenie 30-50 ml mleka raczej mojej sytuacji nie poprawia. Jutro postaram się jeszcze bardziej, bo nie chciałbym być znowu uwiązany do kroplówki przez żywienie pozajelitowe. Dobra wiadomość jest taka, że teraz mam tydzień czasu na regenerację. Tydzień bez chemii. I gdy tylko nabiorę mocy - powtórka z rozrywki. Wiedziałem co mnie czeka po rozpoczęciu chemioterapii, ale nie spodziewałem się, że tak szybko się poskładam. Co zrobić.
Obym tylko takie problemy miał po chemii, a będzie dobrze!

czwartek, 3 marca 2016

Kryzys wieku średniego

Wstępny plan leczenia ustalony. Bez drugiego przeszczepu szpiku się jednak nie obędzie. Być może zaliczę nawet radioterapię. Zbyt szybko ta wznowa się pojawiła, wysokie ryzyko, bla bla bla.. Póki co chemioterapia od środy. Za mną więc pierwsza chemia. Jak to mówią: pierwsze koty za płoty. Zdążyliśmy się już z tą 'koleżanką' poznać w zeszłym roku. Metotreksat wspominam jako bombę z opóźnionym zapłonem, która popaliła mi śluzówki. Może tym razem da się poznać z tej lepszej strony? Mama profilaktycznie pędzluje mi buzie jakimś niemieckim specyfikiem. Nie jest to zbyt przyjemne, więc swą dezaprobatę sygnalizuję dynamicznym zaciśnięciem zębów, w najmniej spodziewanym momencie. A mam czym gryźć. Szesnaście zębów to nie byle co.
I chociaż fizycznie nic mi się jeszcze złego nie dzieje, to przyznaję, że psychicznie podupadłem. Od
kilku dni uśmiechanie się przychodzi mi z trudem. Płaczę przy rozbieraniu, znielubiłem uwielbiane kąpiele, drżę gdy widzę zbliżające się panie pielęgniarki.. W domu mogłem sobie hasać na czworaka ,gdzie tylko chciałem i wkładać do buzi co popadło. Tu poraczkować nawet nie mogę, bo szpitalne bakterie tylko czyhają, by mnie dopaść. Do tego jestem ograniczony przez rurki i kable. I chociaż wszyscy dwoją się i troją by poprawić mi nastrój, niewiele mnie już cieszy. Czuję się zniewolony i nieszczęśliwy. To widać, słychać i czuć. W celu poprawy nastroju lekarze wprowadzili mi Asentrę. Lek o działaniu przeciwdepresyjnym. Bo chociaż w kondycji jestem niezłej, strach ich obleciał, że stracę swą wolę walki. A wszyscy wiemy, że pozytywne nastawienie, to podstawa. Obiecuję, że lada dzień się odbiję od dna rozpaczy. Jakoś się przyzwyczaję do szpitalnych realiów..
W końcu nawet najwięksi twardziele mają chwile słabości..