poniedziałek, 30 listopada 2015

Walizka

Stoi sobie w kącie i udaje, że jej nie ma. My też udajemy, że jej nie zauważamy. Nasza nieodłączna towarzyszka niedoli. Nasz przypominacz o tym, że w każdej chwili nasza sielanka może zostać przerwana. Duża. Granatowa. Zawsze spakowana. Walizka.
I chociaż do 4-ego grudnia miałem się już nie ruszać na krok z Głogowa, w sobotę walizka znów niespodziewanie poszła w ruch. Browiak, mój nieodłączny przyjaciel nr2, musi być raz w tygodniu przepłukany. Mieliśmy to załatwić na miejscu. Miało być szybko, łatwo i przyjemnie. Problem w tym, że browiak się zatkał. I klops. Cóż było robić. Ja, mama, tata, browiak i walizka ruszyliśmy z misją ratunkową do Wrocławia.  Nie wątpiłem od początku, że w klinice sobie z problemem poradzą, ale miałem ochotę usiąść i płakać. Kolejny, zupełnie niepotrzebnie, zmarnowany dzień.. Mazgaj jednak nie jestem. Nie płakałem wcale i byłem bardzo dzielny. Chociaż chwilami miałem ochotę wyjść z siebie i stanąć obok. Byłem samiusieńki na oddziale dziennym. Pani pielęgniarka była wolna. Niestety, żeby przepłukać browiaka pielęgniarka musi mieć zlecenie od lekarza. A żeby lekarz przyszedł, muszę być przyjęty na oddział. A żeby być przyjętym na oddział, tata musiał gonić zarejestrować mnie na SORze . A w wieczory i weekendy SOR jest wspólny dla naszego Przylądka Nadziei i całej ogromnej kliniki. Kto mądry to wymyślił? Czekałbym tak pewnie do wieczora, ale akurat zupełnie przypadkiem nawinął się informatyk. Powiedzieliśmy z panią pielęgniarką, jak sytuacja wygląda, a pan informatyk najzwyczajniej w świecie nadał jej uprawnienia by mogła mnie zarejstrować. I tak ominęliśmy chore procedury. W międzyczasie pojawiła się doktor dyżurna, dała stosowne zlecenie i mogliśmy w końcu przystąpić do dzieła. Pani pielęgniarka uwinęła się raz dwa.. A ja znów musiałem czekać. Tym razem na wypis do domu. I kolejne kilkadziesiąt minut zleciało.. Spędziłem tam 4 godziny, gdzie akcja "ratujmy browiaka" trwała może 5-10 minut! A co by było gdyby takich Wiktorów przyjechało pięciu? Mam nadzieję, że ktoś pójdzie po rozum do głowy i jakoś uproszczą te wszystkie procedury. Personel zamiast poświęcać czas pacjentowi wypełnia jakieś bezsensowne rubryczki. Mimo tego, że w nowej klinice jest ładnie, czysto i schludnie, to Przylądek Nadziei dał mi się poznać jako Przylądek Beznadziei. Pozostaje mi wierzyć, że do piątku sytuacja w klinice się unormuje:)

Poza tym czuję się dobrze i jestem grzeczny. Już nic więcej nie wywinę. Naprawdę.
Śpieszno mi było nową klinikę zobaczyć.. Po prostu.

czwartek, 26 listopada 2015

Mission impossible

Pomimo sugestii, by obudzić mnie nawet o 5 rano i przetrzymać do godziny 15. 30, dostaję taryfę ulgową już na starcie. Mama wychodzi z założenia, że nie jestem statystycznym roczniakiem, biorę całe mnóstwo lekarstw, które mnie osłabiają i zdecydowanie szybciej się męczę. Śpię więc ile chcę. Wstaję koło 7.30 i dopiero od teraz obowiązuje mnie zakaz zasypiania. Pfff.. Wielkie mi co.
Mija jedna godzinka, druga.. Rehabilitacje.. Jest raptem dziesiąta, a ja już chcę spać! Oni chyba na głowę upadli! Zwariowali zupełnie! To się NIE UDA! Mama, zupełnie nie wie co robić. Niemalże słyszę jej myśli. Pozwolić się przespać czy nie pozwolić? Zgoda na drzemkę będzie wynikiem mojej słabości czy czystej logiki?  Chyba lepiej, żeby przespał się teraz, niż miałby zasnąć tuż przed badaniem? Czas ucieka, a ja coraz bardziej wściekły. Nie wiem czy to zasługa matczynej intuicji czy też zwyczajna litość, ale dostaję przyzwolenie na dziesięciominutową drzemkę. Normalnie szaleństwo. Niby głupie 10 minut, a człowiek od razu inaczej funkcjonuje. Mama nawet zaczyna mieć wątpliwości czy aby na pewno dobrze zrobiła. Mamo, uwierz w siebie! Kto mnie zna lepiej niż Ty? Koło godziny 13.30 rozwiewam jej wątpliwości. Wystarczy mnie zostawić na chwilę samego,a już mruczę sobie kołysankę. W związku w powyższym świętego spokoju już nie mam. Koło 14 przyjeżdża tata i ruszamy do Nowej Soli. Robi się błogo i przyjemnie, a mama wciąż coś do mnie nawija, zaczepia i gilgocze. Litości. Jeszcze nie wyjechaliśmy z Głogowa, a mam jej powyżej uszu! Parę kilometrów dalej już tylko się drę. TO SIĘ NIE UDA!! Nawet nie zdążę zasnąć, a już zostaję wybudzony. Płaczę ile sił, z nadzieją, że tata nie będzie mógł się skupić na drodze i chociaż on weźmie moją stronę. Nic z tego. Jestem u kresu wytrzymałości. Wyobraźcie sobie, że oczy Wam się same zamykają, auto przyjemnie kołysze do snu, a ktoś za skarby świata nie pozwala Wam zasnąć! Dajcie żyć! Gdy mój wzrok zabijał..  To chyba najdłuższe 50 kilometrów w moim życiu.. (Jak jechałem zaintubowany na oitd, to dłużyło się mamie, mnie tam było wszystko jedno. Przyp. red. ) Dojeżdżamy przed czasem, a gabinet zamknięty na cztery spusty. Telefonu nikt nie odbiera. No to klops. Mroźne powietrze całe szczęście mnie wybudza. Wybudza mnie na tyle skutecznie, że gdy przychodzi czas badania ani myślę spać. Zakładają mi na głowę jakąś plątaninę światłowodów i elektrod, blokują ręce, żebym sobie nic nie wyrwał, dają butlę z mlekiem i każą spać na zawołanie. Dobry żart! TO SIĘ NIE UDA! Wyglądam jak kosmita. I jeszcze muszę spać na rękach u mamy, gdzie ja najbardziej lubię spać w łóżeczku, jak człowiek.. Z rąk trafiam na kozetkę, ale wiercę się jeszcze bardziej i odczepiają się elektrody (nazewnictwo własne, bo fachowego nie znam;) ) Wracam na ręce i dalej się drę.. W końcu przytulam się do swojego ulubionego kocunia i...ZASYPIAM! Eureka. Moja mądra głowa jednak trochę waży. Domyślam się, że z każdą minutą więcej. Całe szczęście tata rozumie mamę bez słów. Już po chwili przytrzymuje rękę mamy, żeby było jej lżej. Śmiesznie to musi wyglądać. Badanie trwa około 30-40minut. UDAŁO SIĘ! Jestem wykończony. I szczęśliwy. Nareszcie po wszystkim. Za kilka dni zapis trafi do pana doktora i będziemy wszystko wiedzieć. Najgorsze już za mną. Nareszcie mogę spokojnie cieszyć się pobytem w domu.
Mission completed.

Uffff...........

wtorek, 24 listopada 2015

Na srito..

Nie wiem do końca o co kaman, ale padaczka jak nie była zdiagnozowana tak nie jest..  Chyba jestem za zdrowy, a jednocześnie za chory by leżeć na oddziale neurologicznym.. Po kilkudziesięciu (w większości nieodebranych) "neurologicznych" telefonach , wybraliśmy się nie do Wrocławia (gdzie mnie jednak nie chcieli..), a do Nowej Soli.. Tam miałem być przyjęty na oddział.. Na miejscu okazało się, że brak wolnej izolatki i dużo dzieci z infekcjami.. Wycieczka okazała się bezsadna.. Jedyne co osiągnęliśmy, to kolejną "minkonsultację" z neurologiem. Ten również stwierdził, że skoro mam aktualny rezonans i jestem zabezpieczony lekami, to w zasadzie wystarczy mi zrobić eeg. Wydawać by się mogło prosta sprawa. Jak się przekonałem wcześniej podsłuchując rozmowę z Wrocławiem,a następnie będąc w szpitalu w Nowej Soli - niekoniecznie. Nie wgłębiając się dalej w temat (bo wczorajszy dzień mnie dosłownie wykończył) z przyczyn biurokratyczno-logistyczno-sanitarnych, w czwartek jadę zrobić to nieszczęsne eeg prywatnie. Co dalej? Zobaczymy co powie neurolog.. W razie czego cały czas mam swoje trzy skierowania i nie zawaham się ich użyć. Tym razem tupiąc nóżką.
Tyle u mnie. A co u Was:)?

niedziela, 22 listopada 2015

Na CITO

No i jestem w domu. Piątkowy powrót trochę się przedłużył. W związku z brakiem możliwości ustalenia planowego przyjęcia na neurologie, pani doktor prowadząca zasugerowała byśmy spróbowali szczęścia we własnym zakresie w drodze powrotnej. Otrzymałem skierowanie na CITO do przyjęcia na oddział neurologiczny oraz do poradni neurologicznej. Jako, że było już po 16 jedyne co nam pozostało to udać się na SOR. Spędziliśmy tam w oczekiwaniu jakieś dwie godziny. Tak właściwie czekaliśmy, a do końca nie wiedzieliśmy na co czekamy. Przyjmą mnie tak z marszu czy wyślą na bambus? Tak źle i tak niedobrze. Jak zwykle najgorsza ta niepewność. W końcu przyszła i moja kolej. Na oddział mnie wprawdzie nie przyjęli, ale nie był to mam nadzieję czas zmarnowany. Dyżurująca pani doktor wydała się całkiem sympatyczna i rozgarnięta. Stanęło na tym, że jutro (poniedziałek) od rana mama ma mnie męczyć i za skarby świata nie pozwolić spać. O 13 telefon do Wro czy mnie przyjmą. Jeśli tak, to szybko wsiadamy w auto i jedziemy. Oczywiście w aucie też nie mogę spać. Dobry żart, co nie? Dojedziemy, ja tam umęczony zasnę, zrobią mi eeg i do domu. Taki jest plan. Zobaczymy jak będzie z realizacją. Gdyby się udało, to byłaby najlepsza opcja z możliwych, bo nie musiałbym leżeć niepotrzebnie w szpitalu. Postaram się współpracować. "Postaram się" jest takie bezpieczne. Mniej niż "obiecuję", więcej niż "ani mi się śni." Jak nie wyjdzie, to przecież się starałem..:) Tak czy siak doktor dyżurująca wypisała dodatkowo swoje skierowanie na CITO. Zakładam, że jej jest jakby bardziej honorowane. W końcu tutejsza. Od biedy pokażę im wszystkie trzy skierowania. Do wyboru, do koloru. Byleby to faktycznie było na CITO. Bo niby jestem w domu, ale jeszcze tego nie czuję.. Ciągle mnie męczy ta niezdiagnozowana padaczka. Zamknijmy ten temat i do przodu!
Zapowiada się dłuuuuugii dzień.
Trzymajcie kciuki!

środa, 18 listopada 2015

Mniejsze zło

Falszywy alarm. Wszystkie posiewy ujemne. To nie żadne zapalenie opon mózgowych. Wszystko wskazuje na to, że jednak padaczka. Jakby nie patrzeć mniejsze zło. Tylko dlaczego wciąż zło? Czy nie może być tak po prostu nic? Czy wszystkie choroby świata uwzięły się na mnie? Wiem,wiem.. Nie wszystkie. I wiem, że ludzie mają większe problemy. Sam widziałem. Ale czasem też chcę trochę ponarzekać. Tak dla zdrowotności. A ze wychodza mi kolejne zeby, to wychodze z założenia, że mam podwójne prawo do narzekania. Czyż nie?
Jutro kompleksowe badania krwi, a w piątek wypad do domu. Właściwie powinienem wylądować na neurologii w celu diagnostyki epilepsji, ale najwidoczniej są pilniejsze przypadki.. Może to i dobrze. Wprawdzie dobrze by było mieć już z dynki neurologie, ale stesknilem się za własnym domem. Przyda mi się chwila oddechu.  W poniedziałek przenosiny kliniki do nowego budynku. Przylądka Nadziei, który od tygodni dumnie prezentowany jest w tv, a wciąż stoi pusty. Warunki "mieszkaniowe" z pewnością będą o niebo lepsze, ale jak słyszę raz po raz jakie "ulepszenia" planuje nowa dyrekcja, to czuję, że zatesknimy za Bujwida.. Mam nadzieję, że strach ma wielkie oczy i nie będzie tak źle. Zreszta, co ja tu rozkminiam! Ten temat mnie niemal nie dotyczy. Do Przyladka bede przyjeżdżał już tylko na kontrole! I basta.

sobota, 14 listopada 2015

Wypis do domu albo psikus!

Chcecie, to macie...

Sobotni wietrzny poranek.. Zapowiada sie kolejny, ciagnacy jak flaki z olejem, dzień. Studenci wpadaja z wizyta poogladac cud wspolczesnej medycyny pod moja postacia. Historia choroby, uroczysta prezentacja blizn. Najwieksza ciekawosc jak zwykle wzbudza rączka. Ileż mozna.. Robie dobra minę do zlej gry i mimo wszystko uśmiecham się przyjaźnie. No wypisz wymaluj zdrowe dziecko. Lubię to słyszeć, choć do zdrowia jeszcze dluga droga. Studenciaki wychodzą, a ja postanawiam skorzystać ze świętego spokoju i się w końcu kimnac. Jestem zrelaksowany i spokojny. Jest milo i przyjemnie. Nie wiem tylko czemu mama wymachuje mi przed oczami rękoma. Chillout. Po chwili mama przychodzi z lekarzem dyzurnym. Ta matka.. Znow sie mnie czepia.. Pan doktor stwierdza,ze wszystko ok, wodze wzrokiem i mamy sie obserwować. To sie obserwujemy.. Az mnie mdli od tego patrzenia na siebie,wiec zaczynam wymiotować. Raz i drugi. Mamy się dalej obserwować. Matka patrzy we mnie jak sroka w kosc. Litości.. Wymiotuje więc ponownie. Czuje sie coraz bardziej wyluzowany. Patrzę,ale jakby nie widzę.. Kolejny odruch wymiotny. Tym razem na odruchu poprzestaje. Mama niesie mnie do dyzurki pielęgniarek.. Wołają mnie i zaczepiaja jedna przez druga. Patrzę od niechcenia przed siebie,ale widocznie to za malo. Dzwonią szybko po doktora, a ja ląduje w zabiegowym. Ciśnienie wysokie, saturacja spada. Odplywam. Jest super, wiec po co mi ta maseczke z tlenem zakładają? Nie mam sil sie przeciwstawić. Lekarz dyzurny konsultuje mnie telefonicznie z moja doktor prowadzącą. Pobierają mi krew i dostaje jakies lekarstwa. Ciśnienie spada. Przynajmniej mi. Budzę się z letargu i niesmialo poruszam konczynami. Sytuacja opanowana. Wracam na swoja sale w towarzystwie pulsoksymetru i monitora kardiologicznego. W razie "w". W końcu zamykam oczy, ale kręce się i wierce jak to zawsze mam w zwyczaju zanim znajde wygodna pozycję. W końcu zasypiam. Śpię w najlepsze, gdy ze snu wyrywa mnie pani neurolog. No tak. Przecież bylismy na dzisiaj umówieni. Wybrałem sobie idealny dzien na utrate przytomności. Stuka mnie i puka tym swoim mloteczkiem, a ja zacieszam i wierzgam jakby nic sie nie stało. Haha. Mówiłem wypis albo psikus. Dretwoty z tych lekarzy straszne. Nie znają sie na zartach. Neurolog zleca mi leki przeciwpadaczkowe. No to sobie narobilem bigosu. Przez reszte dnia jestem radosny jak skowronek. Jako wyraz najszczerszej skruchy, pierwszy raz w życiu zjadam cala porcje zupki. Gaworze i fikam radosnie. Chyba już za pozno. Mleko sie rozlało. No cóż. Biorę juz tyle lekarstw wszelakich,że te jedne przeciwpadaczkowe nie zrobia mi różnicy.
To moze teraz wypuscicie?
Nie?
No dobra.. ale nie zdziwcie sie jak któregoś dnia znów Wam coś wywine! Żeby nie było,ze nie ostrzegalem!

czwartek, 12 listopada 2015

Mistrz zwrotow akcji

Bądźcie czujni. Gdy tylko ciśnienie wam spada, a sytuacja sie stabilizuje, ja juz zacieram rączki i szykuję kolejną niespodziankę. Taki juz mój urok. Jakim mnie Panie Boziu stworzyles, takim mnie masz. O!
Posiew z plynu mozgowo-rdzeniowego wyszedl dodatni. Pewnosci nie ma, gdyż przez moje wiercenie się płyn jest zanieczyszczony krwią, ale na tą chwilę podejrzewamy neuroinfekcje. Jutro kolejna punkcja. Dopoki nie bedzie wyniku, nie mozemy wykluczyc zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych. Dlatego mimo,ze minal juz ponad tydzień leczenia, to kontynuujemy antybiotykoterapie z najwyższej półki. Na wyniki poczekamy kolejnych pare dni. Kolejne dni niepewności.. Hemoglobina wciaz 8,7. Szalu nie ma. A ze sporo tego plynu musza mi jutro pobrac, to dzisiaj czeka mnie jeszcze toczenie krwi. Wytrzymalem ponad dwa miesiące bez transfuzji, ale najwyrazniej promocja sie skończyła.
Dobra wiadomość jest taka,że na chorego naprawdę nie wyglądam. Oprócz jednorazowego epizodu wymiotowo-drgawkowego i chwilowo podwyzszonego crp, nic na neuroinfekcje nie wskazuje... Nie dolega mi zupelnie nic. No moze poza wychodzacymi zębami. Ale to akurat taki zwykly, przyziemny ból, więc sie nie liczy. Jedno wam powiem:
"Na końcu wszystko będzie dobrze. Jeżeli tak nie jest, oznacza to, że to jeszcze nie jest koniec." Ed Sheeran

wtorek, 10 listopada 2015

Wiadoma sprawa

Poniedziałek
Mama musi jechac na zabieg, wiec zostaję w najlepszych mozliwych rekach - z babcią. Chociaż znow muszę byc na czczo jestem bardzo dzielny. Jak zwykle. Przede mna punkcja ledzwiowa. Dostaje swoja dawke morfiny. I nic. Wierce sie i krece. Trzymają mnie we cztery, a ja, roczny smarkacz, jestem silniejszy od nich wszystkich razem wzietych. Normalnie ubaw po pachy. Robie sobie z nimi niemal co chce. Igła wielka jak ja cie nie moge, a ja zamiast uciekac gdzie pieprz rośnie, brawo im biję. W koncu, w pocie czola, pani doktor nakluwa mnie i pobiera plyn mozgowo-rdzeniowy. Uff.. Po krzyku. Powinienem lezec teraz na płasko przez pare godzin, zeby uniknac zespolu popunkcyjnego (bol glowy, wymioty i takie tam). Jestem tak rozochocony, ze ani myślę. W koncu, z opoznionym zaplonem, morfina zaczyna działać. Zasypiam otumaniony ku uciesze wszystkich. Ich radość nie trwa chyba jednak zbyt dlugo, bo slysze piate przez dziesiate, ze cos tam sie nie udało. Przez te moje wygibasy puncje trzeba powtórzyć. Kolejna w piatek, tym razem w znieczuleniu ogólnym. I znow wszystko mi sie opozni o kilka dni, bo bez wynikow z puncji nie ma sensu wzywac do mnie neurologa. A jak nie wezwa neurologa, to nikt mi nie zleci tomografii glowy czy eeg. Gdybym wiedzial wczesniej, to bym sie tak nie wiercil..

Wtorek
Kolejny dzien antybiotykoterapii dozylnej. Poza tym nuda. Niemalze sanatorium. Lekarze lataja w prawo i w lewo, w gore i w dol. Studentow jak mrowkow.  Dobrze, ze nie umiem mowic, bo to nie ja po raz setny musze opowiadać historie choroby. Niestety, moja rączka jest juz nie do podrobienia i co wycieczka nastepuje uroczysta prezentacja. Wielkie mi co. Rączka jak rączka. Swoje przeszła i to widac, ale ruszam nią jak gdyby nigdy nic. Trudno cokolwiek sie dowiedziec w tym całym galimatiasie. Przychodzi w końcu pani doktor i pomimo nie do konca udanej punkcji, jedno już wiemy - to nie jest wznowa. Pff.. Wiadoma sprawa. Ktoz smial w to watpic? Choc nie ukrywam, dobrze uslyszec potwierdzenie z ust specjalisty:) 

piątek, 6 listopada 2015

Wieczne czekanie na cos

Melduję,ze tylko symulowalem,bo stesknilem sie za klinika i żądam natychmiastowego wypisu do domu. Za domem tesknie bardziej. Wprawdzie wczoraj tak bolal mnie brzuch,ze nie bylo mi do smiechu, ale dzis juz mi lepiej. Od rana mnie męczą. Jak to w szpitalu. Pobudka 6 rano, mierzenie ciśnienia, tetna, saturacji, pobieranie krwi.. Wszystko do zniesienia tylko "hello, ja jestem na czczo!" Chcialem to przespac,zeby nie myslec o głodzie, a tu za grosz swietego spokoju. Wyrażam dosc głośno co o tym wszystkim sadze. Po godzinie placzu stwierdzam,ze nic nie zdzialam, wiec odpuszczam. W nagrode za dobre sprawowanie ide na usg brzuszka. Wszystko gites majonez,wiec w koncu moge zjesc. Ledwo dopadam sie do butli, gdy slysze, ze zaraz przenosze sie na inny oddzial. Jakis pacjent do przyjecia tutaj juz jedzie i blokuje mu miejsce. Alleluja! Uwierzcie,ze pobyt na przeszczepach jest tak uciazliwy, że wole byc w sali dwuosobowej gdzie indziej niz w pojedynczej tutaj. Jak sie okazuje trafiam na oddzial czwarty, do sali nr 4, czyli mojej ulubionej, pojedynczej, puchatkowej sali. Od razu humory nam sie poprawiają, chociaz to co usłyszałem wstepnie wczoraj, slysze tez dzisiaj i nie sa to zbyt szczesliwe informacje. Myslalem,ze poobserwuja mnie dwa dni, zrobia eeg i do domu. A tu zonk. Rezonans im sie wielce nie spodobal. I te moje drgawki tez. Na wstepie odstawili mi cyklosporyne, a dali cellcept. Nie mialem grafta, jestem 4 miesiace po przeszczepie, wiec ten immunosupresant powinien wystarczyć.
A drgawki mogla wywolac cyklosporyna,mimo jej prawidlowego poziomu we krwi. Poza tym w poniedzialek czeka mnie punkcja ledzwiowa i badanie plynu mozgowo-rdzeniowego pod katem ewentualnej wznowy i ewentualnej neuroinfekcji. Mam sie nie martwic na zapas,ale sprawdzic trzeba. Jestem zadzwiajajaco spokojny i nie martwie sie wcale. No dobra. Troszeczke. Ale nie zakladam czarnych scenariuszy. Gdy wykluczymy jedno i drugie czeka mnie najprawdopodobniej eeg i byc moze tomografia glowy. Na razie plan ulozony jest do poniedzialku. A przynajmniej mi tylko takowy jest znany. Przyjmuje wiec sobie kroplowki takie i owaki i czekam na to co przyniesie przyszly tydzien. To czekanie mnie kiedys wykończy.
Chce do domu!!! Juz nie bede straszył..

środa, 4 listopada 2015

Godziny grozy

Planowalem zamieścić wczoraj wpis o tym jak u mnie świetnie i wspaniale. Ze juz wcale nie jest nudno,bo robie super postepy. Ze coraz stabilniej siedze, ze coraz ladniej jem i nawet robie podchody do raczkowania. Ze wyniki sa swietne, ze pierwszy raz od miesiecy osluchowo jest czysto i ze myslimy powoli o wyciagnieciu browiaka. I ze ostatnio nawet cala noc przespalem!
Jak to jednak mowia: nie chwal dnia przed zachodem slonca..

Poniedzialek.
Dzien jak codzień. Rehabilitantka chwali moje postepy. Jestem wesoly i radosny. Bezapelacyjnie to moja szczytowa forma. Wieczorem grzecznie zasypiam i nic nie wskazuje na to,ze za kilka godzin znow postawie wszystkich w stan najwyzszej gotowości. Przed polnoca ze snu wybudzaja mnie wymioty. Mama szybko bierze mnie na ręce. Wymiotuje jeszcze troche, mama mnie przebiera,a poniewaz nic sie nie dzieje odklada mnie do lozeczka. Przysypiam i zaczynam jakby chrapac. Ewidentnie cos mi jeszcze zalega. Mama postanawia mnie obudzic zebym sobie odkaszlnal. Zaglada do lozeczka,ale ja wcale nie spie. Oczy mam otwarte,ale wzrok zupełnie nieobecny. Bierze mnie na ręce a lewa raczka i noga sie telepia. Kontaktu brak. Budzi tate i wzywamy karetke. Zanim przyjezdza mija chyba wiecznosc. Na sygnale zjawiamy sie na oddziale ratunkowym w Glogowie. Serducho bije jak szalone, saturacja spada. Dostaje maseczke z tlenem. Albo mi sie zdaje albo nikt nie ma pojecia co sie dzieje. Chca mnie wyslac do Legnicy na intensywna terapie. Mama pyta czy nie mozna do Wrocławia,bo na Skłodowskiej mnie juz znaja. Nie mozna. Za daleko i sie boja mnie tam wysylac w takim stanie. Wszystko odbywa sie jakby obok,wiec co mama podslyszy to nasze. Okazuje się,ze w Legnicy jest tylko "erka" noworodkowa,wiec mnie tam nie przyjma. Za stary jestem. Nie ma wyboru, dzwonia na Wroclaw. Na Sklodowskiej nie ma miejsc,wiec kaza dzwonic na Borowska. Jest opcja lotu helikopterem. Nie wiem dlaczego,ale w koncu pada decyzja,ze jade karetka. Warunek jest taki,ze musza mnie zaintubowac,bo nie wiadomo co sie bedzie dzialo po drodze. Ok. Problem w tym,ze nie ma karetki. Mam jechac karetka z lekarzem,ale  wolnej erki nie ma tym bardziej. W koncu przyjezdza ambulans z Lubina i jade z ratownikami. Tata z babcia probuja nas dogonic autem, ale pedzimy jak szaleni i mamy sporo przewagę. Zaintubowany, przyspiony, ale wciąż na wlasnym oddechu. Dojezdzamy do Wro. Jest 4 w nocy. Trzymaja mnie w plytkiej śpiączce. Plan jest taki,ze zrobia mi tomografie glowy. Jesli nie bedzie nic niepokojącego,to mnie wybudza i beda obserwować, w przeciwnym razie spiaczke pogłębia i w zaleznosci od wyniku beda dzialac dalej. Niestety na intensywnej terapii rodzice nie moga spac ze mna,wiec zostaje sam jak palec.

Wtorek
Rura w buzi jest tak irytujaca,ze postanawiam ja sobie wyrwac. Raz, dwa i jestem ekstubowany. Niestety lekarze nie podzielaja mojego entuzjazmu i intubuja mnie ponownie, tym razem przez nos. Jestem podlaczony do respiratora i czekam co przyniesie los. I kiedy w koncu bedzie 10ta,bo wtedy moze przyjsc mama. Parametry zapalne (crp i prokalcytonina) sa w normie, wiec supcio. Lekarze decyduja sie jednak zrobic mi rezonans magnetyczny zamiast tomografii. Wstepne wyniki nie wykazuja grubszych zmian. Standardowe ubytki charakterystyczne dla pacjentow po chemioterapii. Jest moc. Zostaję wiec wybudzony i rozintubowany. Gdy tylko wyciągają mi rure, w nagrode zaczynam im bic brawo. Od 12 do 14 jest przerwa dla odwiedzajacych. Za karę nie mam zamiaru ulezec na miejscu i muszą mnie nosic pielęgniarki. Z godziny na godzinę jestem silniejszy,choć wciaz troche przycpany. Jesli nie wywine zadnych numerów,to jutro oddeleguja mnie na hematologie na Bujwida. Gardlo mam zdarte od tych nieszczesnych rurek i boli mnie gdy przelykam. Jestem glodny i zly,ale jesc nie mam jak. Pod wieczor wciagam 50mililitrow. Niby nic, a od razu lepiej. Przed snem wypijam juz 250ml i przesypiam grzecznie cala noc.

Sroda.
Od rana wyrazam swe niezadowolenie z powodu braku bliskich mi osob. O 10 oddycham z ulga i pielegniarki tez. Gdy wtulam sie w znajome ramiona w koncu sie uspokajam. Moje godziny tutaj sa juz policzone. Stan stabilny,wiec na godzinę 13ta zamowiony transport na Bujwida. Pomimo przerwy jedna z pielegniarek pozwala mamie zostac, skoro zaraz i tak wybywamy. Inna pielegniarka kaze mamie wyjsc mimo to. Dre sie wiec w nieboglosy. Troche dlatego, troche z glodu, a troche z powodu niesamowitego bolu po wyciagnieciu cewnika. Ta pierwsza tlumaczy wiec tej drugiej,ze chyba lepiej zeby mama ze mna byla niz zebym tak sie darl. Dociera. Mama zostaje. O 13.20 karetki transportowej wciaz nie ma,a ja przysypiam po aplikacji srodkow przeciwbolowych,wiec ta druga kaze mamie wyjsc. Jakby ja zbawilo te 40minut.. Dodam, ze nie wymagam w tym czasie zadnych dzialan ze strony pielegniarek, wiec rodzic w tym momencie im w niczym nie przeszkadza. Ale moze maly jestem i sie nie znam. Po kilkunastu minutach przyjezdza transport. Jade na Bujwida niemalze w skowronkach. W koncu "u siebie". Nie ma nigdzie wolnych miejsc,wiec trafiam na oddzial przeszczepowy. Lepszy rydz niz nic. Sala duza,wiec spox. A ze za klamke służy kawalek bandażu... Na miejscu moj entuzjazm troche maleje. Okazuje sie,ze crp wynosi 129. Nikt nam na Borowskiej o tym nie powiedzial.. Wlaczamy antybiotykoterapie. Rodzice czytaja wypis z intensywnej i dowiaduja sie kolejnych nowych rzeczy. Po co bylo wspominac,ze byl u mnie neurolog i sie przyczepil do paru rzeczy? Po co bylo mowic o znacznym ubytku kory mozgowej, ktory wykazal rezonans? Przeciez rodzica wcale a wcale takie rzeczy nie interesuja. Nic a nic. Na razie jestem wiec znów uziemiony do odwołania i czekamy na rozwoj sytuacji. I jak to bywa po przyjezdzie na Bujwida czlowiek zaraz dowiaduje sie takich rzeczy o swoich kolegach czy kolezankach, ze nastroj spada o kolejne tysiąc oczek. Kamil pojechal na intensywna (niemalze sie minelismy w drzwiach), a Adasiowi rosna parametry nowotworowe.. Czy ja nie moge przyjechac i uslyszec,ze dla Kamila nareszcie znalazl sie dawca szpiku? Ze Adas juz jest zdrowy? Niedlugo stuknie nam rok znajomosci, a my zamiast na grillu, wiecznie spotykamy sie tutaj..

Tak to wlasnie wyglada moje cholerne zycie "z gorki"..