środa, 4 listopada 2015

Godziny grozy

Planowalem zamieścić wczoraj wpis o tym jak u mnie świetnie i wspaniale. Ze juz wcale nie jest nudno,bo robie super postepy. Ze coraz stabilniej siedze, ze coraz ladniej jem i nawet robie podchody do raczkowania. Ze wyniki sa swietne, ze pierwszy raz od miesiecy osluchowo jest czysto i ze myslimy powoli o wyciagnieciu browiaka. I ze ostatnio nawet cala noc przespalem!
Jak to jednak mowia: nie chwal dnia przed zachodem slonca..

Poniedzialek.
Dzien jak codzień. Rehabilitantka chwali moje postepy. Jestem wesoly i radosny. Bezapelacyjnie to moja szczytowa forma. Wieczorem grzecznie zasypiam i nic nie wskazuje na to,ze za kilka godzin znow postawie wszystkich w stan najwyzszej gotowości. Przed polnoca ze snu wybudzaja mnie wymioty. Mama szybko bierze mnie na ręce. Wymiotuje jeszcze troche, mama mnie przebiera,a poniewaz nic sie nie dzieje odklada mnie do lozeczka. Przysypiam i zaczynam jakby chrapac. Ewidentnie cos mi jeszcze zalega. Mama postanawia mnie obudzic zebym sobie odkaszlnal. Zaglada do lozeczka,ale ja wcale nie spie. Oczy mam otwarte,ale wzrok zupełnie nieobecny. Bierze mnie na ręce a lewa raczka i noga sie telepia. Kontaktu brak. Budzi tate i wzywamy karetke. Zanim przyjezdza mija chyba wiecznosc. Na sygnale zjawiamy sie na oddziale ratunkowym w Glogowie. Serducho bije jak szalone, saturacja spada. Dostaje maseczke z tlenem. Albo mi sie zdaje albo nikt nie ma pojecia co sie dzieje. Chca mnie wyslac do Legnicy na intensywna terapie. Mama pyta czy nie mozna do Wrocławia,bo na Skłodowskiej mnie juz znaja. Nie mozna. Za daleko i sie boja mnie tam wysylac w takim stanie. Wszystko odbywa sie jakby obok,wiec co mama podslyszy to nasze. Okazuje się,ze w Legnicy jest tylko "erka" noworodkowa,wiec mnie tam nie przyjma. Za stary jestem. Nie ma wyboru, dzwonia na Wroclaw. Na Sklodowskiej nie ma miejsc,wiec kaza dzwonic na Borowska. Jest opcja lotu helikopterem. Nie wiem dlaczego,ale w koncu pada decyzja,ze jade karetka. Warunek jest taki,ze musza mnie zaintubowac,bo nie wiadomo co sie bedzie dzialo po drodze. Ok. Problem w tym,ze nie ma karetki. Mam jechac karetka z lekarzem,ale  wolnej erki nie ma tym bardziej. W koncu przyjezdza ambulans z Lubina i jade z ratownikami. Tata z babcia probuja nas dogonic autem, ale pedzimy jak szaleni i mamy sporo przewagę. Zaintubowany, przyspiony, ale wciąż na wlasnym oddechu. Dojezdzamy do Wro. Jest 4 w nocy. Trzymaja mnie w plytkiej śpiączce. Plan jest taki,ze zrobia mi tomografie glowy. Jesli nie bedzie nic niepokojącego,to mnie wybudza i beda obserwować, w przeciwnym razie spiaczke pogłębia i w zaleznosci od wyniku beda dzialac dalej. Niestety na intensywnej terapii rodzice nie moga spac ze mna,wiec zostaje sam jak palec.

Wtorek
Rura w buzi jest tak irytujaca,ze postanawiam ja sobie wyrwac. Raz, dwa i jestem ekstubowany. Niestety lekarze nie podzielaja mojego entuzjazmu i intubuja mnie ponownie, tym razem przez nos. Jestem podlaczony do respiratora i czekam co przyniesie los. I kiedy w koncu bedzie 10ta,bo wtedy moze przyjsc mama. Parametry zapalne (crp i prokalcytonina) sa w normie, wiec supcio. Lekarze decyduja sie jednak zrobic mi rezonans magnetyczny zamiast tomografii. Wstepne wyniki nie wykazuja grubszych zmian. Standardowe ubytki charakterystyczne dla pacjentow po chemioterapii. Jest moc. Zostaję wiec wybudzony i rozintubowany. Gdy tylko wyciągają mi rure, w nagrode zaczynam im bic brawo. Od 12 do 14 jest przerwa dla odwiedzajacych. Za karę nie mam zamiaru ulezec na miejscu i muszą mnie nosic pielęgniarki. Z godziny na godzinę jestem silniejszy,choć wciaz troche przycpany. Jesli nie wywine zadnych numerów,to jutro oddeleguja mnie na hematologie na Bujwida. Gardlo mam zdarte od tych nieszczesnych rurek i boli mnie gdy przelykam. Jestem glodny i zly,ale jesc nie mam jak. Pod wieczor wciagam 50mililitrow. Niby nic, a od razu lepiej. Przed snem wypijam juz 250ml i przesypiam grzecznie cala noc.

Sroda.
Od rana wyrazam swe niezadowolenie z powodu braku bliskich mi osob. O 10 oddycham z ulga i pielegniarki tez. Gdy wtulam sie w znajome ramiona w koncu sie uspokajam. Moje godziny tutaj sa juz policzone. Stan stabilny,wiec na godzinę 13ta zamowiony transport na Bujwida. Pomimo przerwy jedna z pielegniarek pozwala mamie zostac, skoro zaraz i tak wybywamy. Inna pielegniarka kaze mamie wyjsc mimo to. Dre sie wiec w nieboglosy. Troche dlatego, troche z glodu, a troche z powodu niesamowitego bolu po wyciagnieciu cewnika. Ta pierwsza tlumaczy wiec tej drugiej,ze chyba lepiej zeby mama ze mna byla niz zebym tak sie darl. Dociera. Mama zostaje. O 13.20 karetki transportowej wciaz nie ma,a ja przysypiam po aplikacji srodkow przeciwbolowych,wiec ta druga kaze mamie wyjsc. Jakby ja zbawilo te 40minut.. Dodam, ze nie wymagam w tym czasie zadnych dzialan ze strony pielegniarek, wiec rodzic w tym momencie im w niczym nie przeszkadza. Ale moze maly jestem i sie nie znam. Po kilkunastu minutach przyjezdza transport. Jade na Bujwida niemalze w skowronkach. W koncu "u siebie". Nie ma nigdzie wolnych miejsc,wiec trafiam na oddzial przeszczepowy. Lepszy rydz niz nic. Sala duza,wiec spox. A ze za klamke służy kawalek bandażu... Na miejscu moj entuzjazm troche maleje. Okazuje sie,ze crp wynosi 129. Nikt nam na Borowskiej o tym nie powiedzial.. Wlaczamy antybiotykoterapie. Rodzice czytaja wypis z intensywnej i dowiaduja sie kolejnych nowych rzeczy. Po co bylo wspominac,ze byl u mnie neurolog i sie przyczepil do paru rzeczy? Po co bylo mowic o znacznym ubytku kory mozgowej, ktory wykazal rezonans? Przeciez rodzica wcale a wcale takie rzeczy nie interesuja. Nic a nic. Na razie jestem wiec znów uziemiony do odwołania i czekamy na rozwoj sytuacji. I jak to bywa po przyjezdzie na Bujwida czlowiek zaraz dowiaduje sie takich rzeczy o swoich kolegach czy kolezankach, ze nastroj spada o kolejne tysiąc oczek. Kamil pojechal na intensywna (niemalze sie minelismy w drzwiach), a Adasiowi rosna parametry nowotworowe.. Czy ja nie moge przyjechac i uslyszec,ze dla Kamila nareszcie znalazl sie dawca szpiku? Ze Adas juz jest zdrowy? Niedlugo stuknie nam rok znajomosci, a my zamiast na grillu, wiecznie spotykamy sie tutaj..

Tak to wlasnie wyglada moje cholerne zycie "z gorki"..

4 komentarze:

  1. Chłopaku, wchodzę tu i myślę sobie: "na bank będzie zdjęcie jak sam pięknie siedzi"! A tu takie wieści... Wracaj szybko do pełni sił!!! Trzymam kciuki i wierzę, że skończy się tylko na wielkim strachu. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj Wiktorku znowu jakś górka trafiła Ci się na drodze do wyzrowienia:-(Ale przecież Ty jesteś dzielny i silny i dasz rade przejść tą górke.Życze szczęścia,powodzenia i dużo zdrówka i siły.Trzymaj się zuchu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mocno trzymam kciuki, z takim zapleczem pozytywnego nastawienia i wiary musi sie udać!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wielki Mały Wojowniku, będzie dobrze! Nie wyobrażam sobie aby mogło być inaczej!

    OdpowiedzUsuń