wtorek, 24 lutego 2015

Się działo

Dużo się działo ostatnio. Ktoś twierdził, że drenaż dobrze założony. Ktoś inny, że drenaż źle założony. Ktoś powiedział, że na płucku jest ropień. Ktoś inny, że zmiana na płucku to torbiel. Ktoś stwierdził, że rączka ładnie się goi i w poniedziałek zszywamy. Ktoś inny, że rączka się ładnie goi, ale rana musi pozostać wciąż otwarta. Ktoś. Coś. Gdzieś. Kiedyś. Nie wiedziałem kto, nie wiedziałem co, nie wiedziałem gdzie. Wiedziałem kiedy. Wszystko miało się rozjaśnić w poniedziałek po porannej burzy mózgów. Najbardziej się bałem nie tego co postanowią lekarze, ale że dalej będę tkwił w miejscu, bo nie postawią nic.
I nareszcie ten poniedziałek nastał.
Po wspólnych konsultacjach lekarze podjęli decyzję o wykonaniu torakotomii.  Od rana siedziałem (a właściwie leżałem) jak na szpilkach. Profesor P. (zwany dalej Gwiazdorem) przed operacją miał przyjść opowiedzieć o możliwych powikłaniach pooperacyjnych i ryzyku. Anestezjolodzy nie chcieli nawet by mama podpisała zgodę na przeprowadzenie operacji przed przyjściem Gwiazdora. Operacja jest zbyt poważna, a o wszystkim co może wyniknąć wskutek zabiegu, powinien opowiedzieć chirurg, który się tego podejmuje. Logiczne. Nie bez znaczenia pewnie był fakt trafionego/nietrafionego (niewłaściwe skreślić) drenażu, za który oczami świecili anestezjolodzy, mimo że to nie ich "broszka". Atmosfera ogólnie rzecz biorąc zrobiła się dość gęsta, a Gwiazdor w końcu się nie pojawił. Operacji się podjął doktor R. No cóż. Gwiazdor najwidoczniej miał ważniejsze sprawy. Ja tam się z tego ucieszyłem. Niech sobie wszyscy mówią o Gwiazdorze, że ma złote ręce i w ogóle co to nie on. Ja sobie zdążyłem wyrobić zgoła odmienne zdanie o tym człowieku.
Doktor R. poinformował, iż planuje wyciąć cały górny płat prawego płuca, jednak dopiero gdy mnie "otworzą" okaże się czy to wystarczy. W trakcie operacji może wystąpić niebezpieczny krwotok, operacja może się skończyć usunięciem całego prawego płuca, w moim stanie operacja może się skończyć również śmiercią.. Słucham i słucham i myślę sobie "Gościu, czy ty nie widzisz co tu jest napisane nad moim łóżeczkiem? >>Jestem Wiktor Zwycięzca<< Kto da radę jak nie ja?"

I pojechałem na blok operacyjny... (W końcu jakaś akcja!)

Krwotok był, a i owszem. Sytuacja ponoć wyglądała w pewnym momencie dość dramatycznie, jednak krew do przetoczenia była w pogotowiu, a anestezjolog trzymał rękę na pulsie bym to wszystko jakoś zniósł.

Operacja trwała dwie godziny. Czas odczuwalny - sto lat.

Doktor R. spisał się na medal. Wykonał zabieg oszczędzający mój górny płat i wyciął tylko chory segment, gdzie znajdował się ropień. Albo torbiel. Cokolwiek to było grunt, że zniknęło ze mnie na zawsze.  JUPIJAJEJ!!! Od początku wiedziałem, że jestem w dobrych rękach! Doktor zszedł uspokoić mamę i babcię, a inni chirurdzy zajęli się jeszcze czyszczeniem rączki i założyli mi nowe wkłucie szyjne. Kolejne półtorej godziny zeszło zanim zwieźli mnie z powrotem. Mój stary przyjaciel - oscylator wrócił do łask. Lekarze uspokoili, że oddechowo radzę sobie dobrze, natomiast oscylator ma teraz za zadanie nie leczyć, a oszczędzać moje płuca zanim dojdą do siebie po zabiegu. Nie możemy skaszanić tego, co udało się zrobić chirurgom. Nie skaszanimy. Daję słowo. Rączka wciąż otwarta, ale powoli do przodu. Rana ziarninuje (cokolwiek to znaczy), więc chyba będą jeszcze ze mnie ludzie.
AaaAAAaa..
To był dłuuuugi dzień.

Jak się czuję dzisiaj? Całkiem w porzo. Nie wiem o co im chodzi, ale od rana próbują mnie uśpić. Swoje już się naspałem, nie sądzicie?  Rozglądam się dokoła i wiercę. Wcześniej, mimo że nie spałem, to patrzyłem nieco przyćpanym wzrokiem. Dzisiaj oczy jak pięć złotych.
O! Dr Grubcio! Grubcio wygląda na zadowolonego z operacji, więc jak Grubcio zadowolony, to i ja oddycham z ulgą. Oddycham, ale wciąż nie śpię. Dormicum zwiększone, Fentanyl zwiększony, a ja nic. Dostaję jakiś trzeci lek sedacyjny,a ja nadal rozglądam się z zaciekawieniem. Dostaję "z ręki" usypiającego bonusa i zasypiam. Na 5 minut. Żałujcie, że nie widzicie ich min! Ci dorośli, to jednak śmieszni są. Spanie to przecież marnotrawstwo czasu. Muszę cieszyć się chwilą. Tyle mnie ominęło!
Po kolejnych kombinacjach około nasennych i zerowej reakcji z mojej strony słyszę: "Ładnie żeście sobie państwo syna wychowali;)". Moja pierwsza w życiu bura! A właściwie mamy. To przecież do niej było. Dostaję dożylnie "wiadra" leków, po których dorosły, zdrowy chłop spałby tydzień, a mnie to nawet nie rusza. Z jednej strony wywołuję rozbawienie połączone z niedowierzaniem, z drugiej strony to średnio zabawne. Przecież sen to zdrowie. Jestem zaintubowany, miałem poważną operację, ręka pocięta, powinienem być w śpiączce farmakologicznej.
Wiele rzeczy powinienem. Tylko co ja poradzę, że urodziłem się wyjątkowy?

piątek, 20 lutego 2015

Cud potrzebny od zaraz..

Trzy tygodnie. Trzy tygodnie na OITD, trzy tygodnie w śpiączce farmakologicznej, trzy tygodnie bez ciepłych ramion mamy.. Niby minęło już tyle czasu, a ja mam wrażenie, że czas stanął w miejscu. Lekarze podejmują różnego rodzaju działania, jednak brak efektów sprawia, że zaczynam się pogrążać w marazmie. W środę dużo się działo. Dużo trudnych rozmów z lekarzami. Czas podejmowania decyzji. Na pierwszy rzut poszła rączka. Jako, że VIPy jak ja nie jeżdżą na blok operacyjny, to chirurdzy zjechali do mnie. Tuż przed zabiegiem ostrzegli mamę, że usunięcie tkanek martwiczych to poważna sprawa. Nie wiedzą jak poważnie to wygląda w środku, ale może się okazać, że jak zaczną wycinać co trzeba, to w końcu zostanie sama kość.
Nieco przyspieszony oddech. Nieco głośniejsze przełknięcie śliny. Nieco szybsze bicie serca.
Co zrobić, wyboru nie mamy. Do dzieła!
No cóż, ropowica okazała się rozległa. Chirurdzy nie bawili się już w półśrodki. Mam wrażenie, że wycięli mi pół ręki, ale całe szczęście tak źle nie jest. Rana póki co wciąż otwarta i codziennie do niej zaglądają, płuczą i usuwają kolejne martwe tkanki. Chyba nie jest najgorzej, bo jeśli wszystko będzie szło tak dalej, to w poniedziałek w końcu mi ją zszyją. Rączka nie będzie już w pełni sprawna, ale wciąż będzie. Całe szczęście medycyna idzie do przodu. Wyzdrowieję, to przyjdzie czas na przeszczep mięśni i rehabilitacje. Zresztą, jedna ręka wystarczy by zdobyć biegun, wspiąć się na Kilimandżaro czy napić się głupiego piwa. A ja rączki mam dwie. Z tym, że jedna będzie trochę ograniczona ruchowo. Ot, wielkie mi halo.
Pozostaje wciąż ropień na płucu. Ułożony w najgorszym możliwym miejscu - na środku. Drenaż może okazać się nieskuteczny, z kolei usunięcie ropnia chirurgicznie może się wiązać z usunięciem całego prawego płuca. Bez ręki można żyć, ale tylko z lewym płucem, w dodatku wciąż chorym, już niespecjalnie. Owszem, może oddychać za mnie respirator, ale co to za życie? Profesor P. decyduje się na drenaż. Wydaje się być zadowolony ze swego dzieła, ale dr Grubcio już niekoniecznie. Grubcio chirurgiem nie jest, ale kurczę, lubię gościa.  Ufam mu, więc jego posępniejsza mina mnie martwi. W wyniku nakłucia klatki piersiowej powstała odma, a to z kolei zupełnie mnie dyskwalifikuje do komory hiperbarycznej, którą rozważali by wyleczyć rączkę. Na razie się drenuję, ale nie wiem nawet czy ten dren jest tam, gdzie powinien być. Mijają dwa dni od założenie drenażu, a ja wiem, że nic nie wiem. Gubię się w tym co mówią lekarze. Najzwyczajniej w świecie nie ogarniam. Lekarze mówią, że już dawno przekroczyli granicę podejmowania decyzji bezpiecznych. Co się cykacie? Do odważnych świat należy! Grunt, że stoimy po jednej stronie barykady i nie poddajemy się. Dostaję końskie dawki antybiotyków i leków sedujących. Konia by powaliło, a ja otwieram oczy i wiercę się. Nawet chorą rączką trochę ruszam. Początkowo lekarze radzili by mnie nie dotykać, ale gdy się przekonali, że znajomy dotyk mnie uspokaja - odpuścili. Niech wiedzą jaki silny jestem! Nie mogę zapłakać. Nie mogę się uśmiechnąć. Chociaż przez zaciśnięcie palca i wyciszenie się powiem: "Dziękuję, że ze mną jesteście. Kocham Was."
Cudowna rodzina mi się trafiła. Naprawdę,  Mam nadzieję, że rozumieją co próbuję im przekazać..


Mam marzenie.
Takie malutkie. Maciupeńkie.
Najzwyczajniej w świecie przytulić się do mamy..

Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak mi tego brakuje..

wtorek, 17 lutego 2015

Jak nie urok to..

Kawa na ławę. Wiem, ostatnio powiało trochę tu optymizmem. No i z jednej strony lepiej jest. Coraz mniej wspomagają moje oddychanie i jak wspominałem taki ładniejszy jestem, więc poprawe jakby widać gołym okiem. Z drugiej strony kolorowo nie jest wcale. Jest za to szaro, buro i ponuro. Ropień na płucku, to nie jest takie "hop siup". Od rana niejedna tęga głowa zastanawia się nad moim przypadkiem. Jestem wyjątkowy. Nie ma co. Najpierw głowią się anestezjolodzy. Później przychodzi profesor Tiktak. Następnie jakiś inny chirurg. Jeszcze później torakochirurg. Nie jest dobrze. Ekspert od spraw beznadziejnych - profesor P. operuje jednak dziś połowę świata, więc konsultuje mnie tylko "w locie", a na dłuższe pogawędki przyjdzie czas jutro. Co wiem? Ropowica rączki jest skutkiem przetoczenia mi płytek poza żyłę. Lekarce się "wymsknęło". My (a właściwie babcia) podejrzewaliśmy to od początku, ale oni uparcie powtarzali, że nie wiedzą co z tą moją rączką się dzieje. Najtrudniej przyznać się do błędu.. Nic nie zrobię.. Co się stało, to się nie odstanie. Mleko się rozlało. Przepłukują więc tą moją nieszczęsną, ponacinaną łapkę dwa razy dziennie. Oby pomogło. Ropień płuca. To na razie temat nr 1. Co by z nim nie zrobili to źle. Wyjścia są dwa: usunięcie go chirurgicznie lub nakłucia klatki piersiowej. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Operacja w moim stanie wiążę się znów z ogromnym ryzykiem, ale pozbyli by się drania definitywnie. Nakłucia z kolei byłyby dla mnie bezpieczniejsze, ale nie wiadomo jaki przyniosą efekt i czy koniec końców i tak się nie skończy operacją. Tak w telegraficznym skrócie. Muszą działać szybko, póki jestem w "hematologicznym stanie dobrobytu". Ten stan nie potrwa jeszcze za długo, więc konieczny będzie powrót do chemioterapii, a z kolei nie mogą podać chemii ze względu na tą ropę. I kółko się zamyka. Zakładając, że przygoda z ropieniami zakończy się happy endem, to wciąż pozostaje nierozwiązany problem z tą bakterią szpitalną. Wychodzi we wszystkich posiewach. Nawet jeśli usuną jeden ropień, to nie wiadomo czy przez tą zarazę nie powstanie ropień w innym miejscu. A ona dalej nie daje się wyplewić żadnymi antybiotykami. Jestem zagadką. Takim eksperymentem. Terapia sztuczną nerką tez była taką nowatorską próbą. Ponoć od x lat zaledwie klikadziesięcioro niemowlaków w Polsce było w ten sposób filtrowane. Lekarze nie mieli nic do stracenia, więc spróbowali i u mnie. Jak widać to był dobry pomysł, więc wierzę, że kolejne ich pomysły też będą dobre.
Co jest w tym wszystkim pocieszające? Jestem niesamowicie waleczny. I to mówi nie tylko rodzina i przyjaciele, ale mówią też lekarze i pielęgniarki. Walczę jak lew. I nie przeczę, schlebia mi to. Napędza by walczyć jeszcze intensywnej. Pokazałem na co mnie stać i w końcu czuję się doceniony. Doktor L. stwierdził, że jestem niesłychanie dzielny i "dobrze, że Wiktor nie widzi swoich wyników". Moi drodzy. Ja nie muszę nic widzieć. Jestem skazany na sukces. Po prostu.
Poza tym przenieśli mnie na pojedynczą salę. Moje ropniaki są niebezpieczne dla otoczenia. Dobra, dobra.. Jestem nie tylko urodzonym zwycięzcą, ale i urodzonym VIPem. Nie mogę się przecież kisić w "trzyosobówce". Całkiem przyjemnie w tej izolatce, ale zdążyłem się już przyzwyczaić do towarzystwa zwierconego Bartusia i charakternej Madzi. Tak teraz smutno bez nich. Trochę tych Madzi się przewija ostatnio w moim życiu. To chyba przeznaczenie.
Jutro kolejne konsylium i decyzja "co dalej?". Trzymajcie kciuki!

poniedziałek, 16 lutego 2015

Niepokonany

15 stycznia
Czy mówiłem Wam, że babcia ma zawsze rację? Jednak nie mama, tylko babcia. Wczoraj, jej zdaniem za głeboko wsadzili mi sondę. I jak tu komuś zwrócić uwagę? Babcia powinna chyba pracować z dyplomacji. Zagadała tiru riru i co? Sonda faktycznie za głęboko, więc ją podciągnęli. Następnie babcia zauważyła, że izoluje mi się chyba ropień na rączce. Żeby nie było, że się czepia, tym razem mama udawała mądrą i zasiała ziarnko niepewności u lekarza. I co? Po kilku godzinach chirurg mnie nacinał i odsączyli 20ml ropy! Gdzie to się w tej mojej łapce zmieściło? Sam się zdziwiłem.  Żebym się za bardzo nie mazgaił nad tą ręką, z samego rana humor poprawia mi dr Grubcio. Od początku go lubiłem. To on podłączał mi sztuczną nerkę, to on (w moim odczuciu) tak uparcie pomagał mi walczyć. I co słyszę od tego doktora?  "Niewiarygodna historia z tym Wiktorem.. Nie widziałem go od tygodnia i po prostu szok. Rozmawiamy sobie szczerze, prawda? My sami wątpiliśmy, że damy radę mu pomóc". Cytat, niestety, nie jest dosłowny, bo po usłyszeniu "niewiarygodna historia z tym Wiktorem"  już w duchu odtańcowuję radosną "cza czę" i dociera do mnie co drugie słowo. Tylko kto jak kto? Odwaliłeś Grubcio kawał dobrej roboty i sam nie wierzysz w to co widzisz? Nie bądź już taki skromniś. Mam też inny pomysł na rozwiązanie zagadki. Cud. Ale nie. Wy lekarze musicie na wszystko znaleźć naukowe wytłumaczenie. To sobie szukajcie. Nie będę się sprzeczał. Pierwsza radość mija, więc wracam do słuchania doktorka. Ha! I znów pozytyw! Moje nerki, zachowują się jakby w ogóle nie zauważyły, że przez kilka dni filtrowała mnie sztuczna nerka. No normalnie elegancja Francja! Do pełni szczęścia brakuje czegoś pozytywnego na temat płuc, ale takie dobre wieści wciąż poza moim zasięgiem. Trudno je leczyć, gdy nie wiadomo do końca co w nich siedzi, więc tomografia wiele by wyjaśniła. Ja się nie za bardzo nadaję do transportu, strach oddawać mnie w "obce ręce" i konieczne będzie podanie kontrastu,a to zaszkodzi nerkom, które w ostatnim czasie sporo przeszły.. Z drugiej strony powoli się wybudzam, więc dobrze by było zrobić teraz to TK, bo później może być problem ze spacyfikowaniem mnie. Tak źle i tak niedobrze. Jutro wszystkie mniej i bardziej mądre głowy zastanowią się co będzie dla mnie najlepsze. A co mi tam. Niech się dzieje wola nieba.

16 stycznia
Od rana burza mózgów. Zapada decyzja i jadę na tomografię. W końcu jakaś akcja. Przejażdżka karetką na sygnale trwa minutę albo nawet i pół, bo tomograf jest ulicę dalej. I o to było tyle szumu? Nawet nie dali mi się nacieszyć jazdą, a już trzeba wysiadać. Zarówno, tomograf jak i cała pracownia wyposażona oczywiście dzięki WOŚP.. Normalnie, gdzie mnie nie przewożą WSZĘDZIE widzę te przyklejone serduszka. Aż strach pomyśleć co by ze mną było, gdyby nie one..
Wracając do tematu. Tomografia rachu ciachu i po strachu. Chyba nawet kwadrans nie minął,a jestem z powrotem na OITD. Tyle hałasu o nic. Tomografii główki nie miałem, ale robili mi wcześniej USG (trzykrotnie zresztą) i ocenili, że miałem wylew I stopnia, czyli najlżejszy. Krwawienie powinno się wchłonąć samoistnie. Uff... Jestem niepokonany! Jeden problem z głowy. Dosłownie i w przenośni.
Żeby nudno jednak nie było, to na każdy zażegnany problem przypada jeden nowy. A co. Lubię wyzwania. Na środkowym płacie płuca mam trzy centymetrowy ropień. Będzie mnie konsultował profesor P., który już nie jednego dzieciaczka tu uratował i jakiś torakochirurg. To-ra-ko-chi-rurg. Kurka jasna. Trudne słowo, ale zapamiętałem w końcu. Człowiek całe życie się uczy. Może jutro, może dalej kolejne mądre głowy zadecydują czy ten ropień należy usunąć chirurgicznie, zastosować nakłucia klatki piersiowej czy zostawić go w spokoju i wystarczą mniej inwazyjne metody, by się pozbyć drania. Co by nie było, luzik i tak wyjdę na tym bez szwanku. Bez dwóch zdań. Jestem w dobrych rękach. Wierzę w to. I tak specjalnie im trochę pracę utrudniam, żeby mieć co w przyszłości wnukom opowiadać. Już to widzę oczyma wyobraźni "Hoł hoł hoł.. Jak wasz dziadek był taki malutki, to kilka razy śmierci nosa utarł.." Czego nie będę pamiętał, to sobie dopowiem.
A na razie znów pozostaje mi czekać na rozwój sytuacji. Ja się kiedyś wykończę tym czekaniem. Ciocia Iza tym cytatem trafiła w sedno:
Nadzieja uczy czekać pomalutku .
ks. Jan Twardowski

sobota, 14 lutego 2015

Constans

Nudy, nudy, nudy... Znów "stoję" w miejscu. Jedyne dobre wieści są takie, że nie jest gorzej. CRP znów podskoczyło. Wyciągają mi centralne wkłucia z szyjki, żeby sprawdzić czy nie wdało się zakażenie, a nowe wkłucie umieszczają w udzie. CRP bez zmian, prokalcytonina trochę spadła, więc to nie to. Szukajcie dalej.
To że jestem twardziel już zdążyliście się przekonać. Niestety bakteria szpitalna, która się do mnie przypałętała w klinice, też nie daje za wygraną. Wciąż i wciąż przewija się we wszystkich badaniach. Trafiła kosa na kamień. Wszyscy jednak wiemy kto wygra tą walkę, więc nie wiem czemu się menda nie poddaje. Płuca też nie lepsze. Lekarze dwoją się i troją, a efekty mizerne. Wpadli więc na genialny pomysł, że może mam gruźlicę. Fakt, gruźlicy jeszcze nie miałem. Zawsze by to jakaś odmiana była. Póki co, ta moja gruźlica, to bardziej błądzenie po omacku niż diagnoza, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Będą mnie badać pod tym kątem, ale diagnozowanie może potrwać nawet do dwóch miesięcy. Czujecie to? Dwa miesiące! Jeśli mi się "poszczęści", to prątki gruźlicy wykaże mikroskop w ciągu kilkudziesięciu godzin, ale to że ich tam nie znajdą, wcale nie oznacza, że tej gruźlicy nie mam i będą konieczne szczegółowe badania. Normalnie zwariować można. Pozostaje mi znów uzbroić się w cierpliwość. Trudno jednak być opanowanym, gdy wyskakuje mi jakaś wysypka. Pierwsza myśl lekarzy? To na pewno mleko! Zmieniają więc mleko na Nutramigen. Pudło. Pielęgniarki każą przynieść inną oliwkę, wiec rodzice przynoszą. Pudło. Nawet Biseptolu (antybiotyk) dziś nie dostałem i też PUDŁO. Szukają więc dalej, czas ucieka, a mnie wciąż swędzi! Chwilami czuję się normalnie jak bohater serialu "Dr House". Kiedyś oglądałem z mamą z zaciekawieniem jak to przez 45 minut odcinka lekarze urządzają sobie burze mózgów, zmieniają co rusz diagnozę i sposoby leczenia. Jak się teraz przekonuje na własnej skórze - samo życie. Póki co moi lekarze z OITD się spisują niczym dr House. Jak dotąd wyciągnęli mnie z niezłych tarapatów, mimo że nie byłem skory do współpracy, więc głupio gdyby tak teraz spoczęli na laurach, co nie? Tylko jednego nie rozumiem. Może ktoś mi wytłumaczy. Zmniejszają mi powolutku leki nasenne, więc zaczynam się wiercić i denerwować. Gdy się złoszczę rośnie mi tętno i ciśnienie. Tylko mając jedną rurkę w nosie, drugą w buzi, trzecią w udzie, a czwartą w siusiaku trudno być ostoją spokoju. Czyż nie? A oni zdziwieni. Mówię Wam, co ja się z nimi tutaj mam. Pojęcie ludzkie przechodzi.

Wczoraj tata przywiózł mi bodziaka z napisem "JESTEM WIKTOR ZWYCIĘZCA", który dostałem w prezencie od kilku fajnych osób. Z przyczyn "logistycznych" leżę ubrany tylko w pampersiaka, ale body zawisło na honorowym miejscu na łóżeczku. A co! Niech wiedzą z kim mają do czynienia!


"Niektórzy mówią, że mam dobre podejście - być może mam. Ale myślę, że musisz je mieć. Musisz wierzyć w siebie wtedy, gdy nikt inny w ciebie nie wierzy - to czyni cię zwycięzcą już na początku"
V. Williams

Amen.

czwartek, 12 lutego 2015

Chce się żyć

Słońce wychodzi zza chmur. Lubię słońce. Napawa mnie optymizmem. Myślę więc sobie "To musi być dobry dzień". I jest. Grunt to pozytywne myślenie.
Od jakichś 48 godzin jestem odłączony od sztucznej nerki i radzę sobie przyzwoicie! Mało tego. Wczoraj podjęli trzecią próbę przełączania mnie na zwykły respirator. Iiii...? RADZĘ SOBIE! Kto mi teraz podskoczy? No kto? Mówiłem, że do trzech razy sztuka. Wczoraj powitałem mamę kupą i myślałem, że już w większą euforię jej nie wprowadzę. Myliłem się.
Dwa tygodnie temu mama, widząc mnie zaintubowanego i podpiętego pod respirator zalała się łzami, dziś uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Kobieta zmienną jest?  Nie powiem, fajny widok, taka uśmiechnięta mama. I mi jakoś od razu lepiej.
Robią mi kolejne usg. Moje płucka, to wciąż kaszana, ale już nie jest tak dramatycznie jak wcześniej. Ba. Pani ordynator  mówi, że to kolejny krok do przodu. KROK, nie kroczek! Wątroba już prawie normalnych rozmiarów, nerki też całkiem całkiem. Płytki trzymam ładnie jak nigdy. Hemoglobina spadła, więc toczą mi krew. Po przetoczeniu znów nabieram wiatru w żagle. Zwykły respirator, tlen obniżony do 28%, a saturacja 99-100. Od razu jakiś przystojniejszy się czuję. I ponoć faktycznie wyglądam lepiej, ale czy opinie mamy, babci, dziadka i cioci powinienem zaliczać do wiarygodnych?  Dla nich zawsze będę najpiękniejszy. A co mi tam. Wierzę im. Podbuduję swoje ego. Jak będę się tak dalej spisywał, to w przyszłym tygodniu zrobią mi tomografię, żeby ocenić skutki wylewu. Lekarze z intensywnej zaczynają konsultować mnie z hematologami. Być może, jeszcze tu na OITD, zaczną wdrażać jakieś leczenie białaczki. Na razie podtrzymują mnie tylko na sterydach. Planują też na dniach zrobić punkcję szpiku. Ha! Znów wybiegają w przyszłość! JABA DABA DUUUUuuu!
Oczywiście, lekarze nie są takimi optymistami jak ja. Mówią, że wszystko może się jeszcze zdarzyć. "Ubezpieczają się". Trele morele. Henio swoje wie.
I wiecie co? Tak sobie myślę... Życzcie mi kochani nie zdrowia, tylko szczęścia. Na Titanicu zdrowie mieli, tylko szczęścia im zabrakło.. A mi (póki co) , w tym całym moim nieszczęściu, szczęście chyba dopisuje. Przypadek z trafieniem w ostatniej chwili do kliniki, przypadek z trafieniem w porę na OITD.  Szczęście, że trafiłem na tych lekarzy. Szczęśliwe zbiegi okoliczności na każdym napotkanym zakręcie.
Ten Na Górze chyba mnie lubi.
A jak się za mnie choć raz pomodlicie, może polubi jeszcze bardziej?

poniedziałek, 9 lutego 2015

Mały kroczek wielkiego wojownika

Jednego dnia kroczek do przodu, drugiego krok w tył. Dzisiaj, ku uciesze wszystkich, kolejny mały kroczek do przodu. 
Mama, widząc mnie rano podpiętego pod zwykły respirator, omal z radości nie wyskakuje z butów. Niestety, radość ta trwa kilka minut, bo słabo mi to oddychanie idzie. Lekarze boją się, że popękają mi pęcherzyki płucne czy coś w ten deseń. W te pędy wracam na oscylator. Stężenie tlenu jakby nie patrzeć obniżone do 35%, więc sami widzicie - robię co mogę.
Sztuczna nerka ewidentnie mi służy. Na dniach znów spróbują ją odłączyć, bo nawet zdrowe nerki rozleniwiają się, gdy pracuje za nie machina. Spokojnie, powoli zacznę schodzić z tego całego sprzętu. Dajcie mi jeszcze trochę pocieszyć się błogim lenistwem. Nie spieszy mi się do chemii.
Leukocyty znów idą w górę. Rano wynoszą pięć tysięcy, a wieczorem już siedem. Powolutku wychodzę z aplazji i mój organizm w końcu podjął jakąkolwiek walkę. Tak mówią lekarze. A to, że przez ostatnie dni się nie poddawałem, to niby nie walka? Czuję się co najmniej niedoceniony. Rączka powoli przestaje swą grubością przypominać nogę, więc wizualnie też wszystko zaczyna zmierzać w dobrym kierunku.
Nie ma co jeszcze popadać w euforię, bo mój stan ciągle jest krytyczny (Apsik! Zaczynam mieć alergię na to słowo), ale lekarze w końcu, W KOŃCU mówią, że może być lepiej.
Kolejny dzień podają mi przez sondę (taka rurka w nosie) mleczko. 10 ml, więc szału nie ma. Trudno. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Jako, że "piję" mleczko, a kupki nie robię, to mamuśka zaczyna trochę panikować, ale każdy ją zbywa. Olewają pytania o brak kupy, więc niepokój narasta, a niespokojna mama, to niespokojny ja. Już raz przespano mój "gówniany" problem. (Wiem, brzydkie słowo. Obiecuję poprawę i samo ukaranie się jak trochę wydobrzeję. ) O mały włos nie skończyło wtedy pęknięciem jelita, a ja umierałem z bólu, więc wyjątkowo popieram mamę w całej rozciągłości.
Wieczorem pani doktor w końcu uspokaja, że przy takich ilościach mleka, nie mam za bardzo z czego tej kupki zrobić. Mimo to codziennie będą kontrolować brzuszek. Na razie jest mięciutki, perystaltyka jelit się zaczyna budzić i jeśli zobaczą COKOLWIEK niepokojącego od razu wezwą chirurga na konsultację. Wątroba zdecydowanie się pomniejszyła, co ewidentnie też na plus. No. Nie można było tak od razu wytłumaczyć? Do niektórych, to trzeba dużymi literami mówić.
Byłbym zapomniał!
Pierwszy raz od tygodnia nie ma konieczności toczenia mi płytek. Taki jestem chojrak!
Powoli, do przodu.

"Potykając się można zajść daleko, nie wolno tylko upaść i nie podnieść się" J. W. Goethe

 I tego się trzymajmy.

sobota, 7 lutego 2015

Cos drgnelo..

Pierwszy raz od kiedy trafiłem na OITD ktoś odważył się powiedzieć coś pozytywnego.
"Cos drgnęło." Mala rzecz,a jak cieszy. Moj stan wciąż krytyczny, ale w końcu jakaś iskierka nadziei. Przedwczorajsze zdjęcie płuc było dramatyczne, a dzisiejsze "tylko" bardzo bardzo bardzo zle.
Moj stan jest kapinke stabilniejszy, wiec podjęto probe przełączenia mnie z oscylatora na zwykły respirator. Niestety, nie dałem rady, choć bardzo się starałem. Sam fakt,ze próbowali musi jednak oznaczać,ze jest jakaś poprawa, prawda? Wcześniej przy stuprocentowym tlenie saturacja nie mogla dociągnąć do 90, dziś zmniejszyli stężenie do 40%, a saturacja 92-94!
Znów nabrałem wiatru w żagle.
Ja Wam jeszcze pokażę doktorki na co mnie stać!

piątek, 6 lutego 2015

Madzia...

Madzia odeszła w środę.. Dzisiaj odbył się jej pogrzeb. To najdzielniejsza siedemnastolatka, jaka spotkałem w swoim krótkim życiu. Walczyła z nowotworem przez dwa lata. Sama robiła sobie zastrzyki, walczyła o swoje prawa (jak chociażby zmiana głupiego opatrunku), a kiedy zachorowała sama postanowiła zostać lekarzem. Gdy amputowano jej cala rękę (o czym sama zadecydowała, by mieć pewność,ze nie będzie przerzutów), zamiast płakać nad swoim losem, po prostu zapytała lekarki czy z jedna ręka można być anestezjologiem. Taka właśnie była. Nie poddawała się, walczyła do końca.
Madziu, przynajmniej już nie cierpisz.. Mam nadzieje, ze Tam U Góry jest Ci lepiej..


Ja wciąż walczę.. Wbrew wszystkiemu i wszystkim.. Moje serduszko ponoć w stanie ciężkim i nie wiadomo jak długo będzie miało sile walczyć. Raczka wciąż spuchnięta strasznie, a jej kolor podchodzi już pod fiolet. Lekarze nie wiedza dlaczego tak źle wygląda albo nie chcą nam tego powiedzieć. Przecież nikt się nie przyzna do ewentualnego niedopatrzenia. Najważniejsze, ze jest w niej krążenie. Kolo południa podjęto decyzje o odłączeniu mnie od sztucznej nerki. Niestety, moje nerki nie zaczęły same pracować, wiec wieczorem podłączyli ja z powrotem. Zwiększyli tez dawkę leków nasennych, bo gdy się wiercę bardzo wzrasta mi tętno. Kolejne przetoczenie krwi, kolejne toczenie płytek. Dzień jak co dzień.
Czasami nawet ja, Wiktor Zwycięzca, mam chwile zwątpienia...


Tymczasem dochodzą mnie słuchy, ze w Głogowie u kolejnego dziecka zdiagnozowano nowotwór..
2-letnia dziewczynka z neuroblastoma.. Zycie kolejnej rodziny legło w gruzach.

Znowu Głogów.. Przypadek?

czwartek, 5 lutego 2015

I nie zmienia sie nic..

Jesteśmy pod ściana. Tak mówi pan doktor.
Bakteria, która mnie zaatakowała nie daje za wygrana, a kolejne antybiotyki nie pomagają. Zaraza ponoć szybko się uodparnia na wszelkie lekarstwa. Lekarze podjęli ryzyko i podają mi antybiotyki, które normalnie daje się dorosłym. Ot, taki eksperyment, który ma szanse uratować mi życie.
Godze się na wszystko. Grunt, ze nie postawili nade mną krzyżyka, tylko wciąż podejmują walkę, a ja walczę wraz z nimi. Zdjęcia płuc z dnia na dzień gorsze i lekarze nie wiedza jak jeszcze można by mi pomoc. Kombinują. Zacząłem im ufać, bo w końcu przestali gadać,ze umieram tylko podejmują jakieś decyzje. Nawet jeśli są ryzykowne. W końcu udało się odstawić leki na krążenie, wiec teraz jestem niewydolny "tylko" oddechowo. Tylko to "tylko" bardzo wszystkich martwi. Nie można mnie nawet przewieźć dwa pietra wyżej na blok operacyjny, gdyż mogę tego nie przeżyć. Nie chce góra do Mahometa, Mahomet musi przyjść do góry.. Czekam na konsultacje chirurgiczna. Jeśli doktor podejmie się wyzwania, to zrobi mi bronchoskopie na sali, w której leżę. Ponoc fachowiec z niego niezły, wiec jeśli tylko będę się nadawał, spróbują.. Z moja niewydolnością oddechowa wszystko pod znakiem zapytania i oczywiście obarczone ogromnym ryzykiem. Ryzyko, ryzyko, ryzyko. W kolko to słyszę. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Działajcie do jasnej ciasnej! Niestety wciąż czekam na decyzje..
Zeby pokazać moje dobre chęci saturacja na poziomie 99-100.  Zmniejszają stężenie tlenu do 75%. Leukocyty mi ciupinke podskoczyły, wiec wszyscy mamy nadzieje,ze wyjdę z aplazji i w końcu coś drgnie. Jak chce to potrafię. Wierce się trochę jak ktoś mnie dotyka i próbuję otworzyć oczka, gdy słyszę znajome glosy. Niech się "starzy" cieszą. Niech wiedza,ze walczę.
Dwa razy dziennie toczą mi płytki, ale na razie nie jest to wielki problem. Co parę godzin robią mi morfologie i uzupełniają braki. Najważniejsze,ze jest czym te braki uzupełniać. Dziękuję, ze oddajecie krew.

Czyli biorąc wszystko na "chłopski rozum" są jakieś dobre wieści? Jakby to tak zebrać "do kupy" to dobre wiadomości są trzy: odstawienie leków na krążenie, niezła saturacja i kapinke wyższy poziom leukocytow. Szkoda, ze sam muszę się doszukiwać tych pozytywów.
Zobaczycie, jeszcze ich wszystkich zaskoczę!
Pan doktor mówi,ze "kupują czas" tym oscylatorem i sztuczna nerka, ale jeśli sam się nie dźwignę, to same antybiotyki nie pomogą. Sam, w swojej karierze, nie miał jeszcze tak małego pacjenta, w tak krytycznym stanie, który by się odbił w ta pozytywna stronę.
A wiec ja będę pierwszy! Ot co.

wtorek, 3 lutego 2015

Dopoki trwa zycie, dopoty jest nadzieja

Chciałbym napisać Wam, ze jest lepiej.. Nawet nie wiecie jak bardzo..
Niestety nie jest..
Walcze.. Robie co mogę.. Ze wszystkich swoich sil.. I nic..
Wczoraj lekarze podjęli decyzje, ze podłącza mi sztuczna nerkę, by mnie dializowała, bo mój organizm nie jest w stanie sam się oczyścić z przyjmowanych płynów.. Ladna mi "nerka", która wzrostem moglaby konkurować z moja mama.
Zarówno sztuczna nerka, jak i respirator, i cale mnóstwo sprzętu ratującego me życie jest darem z WOSP-u. Mówcie co chcecie na Owsiaka.. Niech on sobie bierze ile chce z tej całej akcji.. Zasługuje. Ten sprzęt uratował niejedno życie, a teraz ratuje moje. To mi wystarczy.

By podłączyć ta nerke trzeba mi było założyć dodatkowe wkłucie szyjne..
Lekarze mowili,ze moge tego nie przezyc. Przezylem.
Później obawiali się, ze nie przeżyję podłączenia do sztucznej nerki. Przeżyłem.
Widzicie? Walcze! A dopóki walczę jestem zwycięzcą!

Najbardziej wierzy we mnie tata. Jest niesamowity. Tlucze tej mojej mamie do głowy, ze jeśli przyjdzie najgorsze, wtedy będzie czas by sie żegnać, a teraz trzeba walczyć. Walczyć, walczyć, walczyć!
Nawet mu sie to udało. Wczoraj cały dzień była dzielna. Nie słuchała co mówią lekarze, bo jak widać oni swoje, a ja swoje. Zbliżał się koniec odwiedzin. Właściwie już dawno było po 20-tej, ale mamuśka siedziała póki jej nie wygonią. I po co? Gdyby wyszła zgodnie z regulaminem, przynajmniej ominąłby ja niepotrzebny stres.
Moje serduszko zaczęło zwalniać.. 90.. 70.. 48...
Pielęgniarka wygoniła mamę i wezwała lekarza. Podali mi atropinę. Ha! Zadziałało! Znów jestem w grze!
Nikt nie wyszedł uprzejmie powiedzieć mamie,ze sytuacja opanowana, wiec zaczęła sama się dobijać.
Myślałem, ze lekarka już nie znajdzie gorszych slow niż "stan krytyczny", ale przeliczyłem się.
"Niestety, nic dobrego nie mogę powiedzieć.. Pani syn jest umierający.."
Mama się rozsypała.. Taki z niej bohater. Do pierwszej akcji.
A miałaś być dobrej myśli mamo i dopóki walczę nie słuchać lekarzy?
Gdyby nie tata na Skłodowskiej mielibyśmy powódź. Tak, tata to prawdziwy bohater.

Nastal nowy dzień i nowe siły do walki. Mama znów udaje twardzielke. Lekarze nie dają żadnych nadziei, wiec sama zaczęła szukać pozytywów.. Stężenie tlenu zmniejszyli ze 100% do 85% ,a ja w miarę ogarniam.
Widzicie? Nie poddaje się! Wiem, ze mój stan wciąż jest krytyczny, ale tonący brzytwy się chwyta.

Mam w Wałbrzychu koleżankę - Agatkę.. Urodziła się duzo przed czasem, ważyła ok. 900 g i lekarze tez prawie nie dawali jej szans. Dzis jest radosna czterolatka i chodzi do przedszkola jak inne dzieci. Jest takim małym cudem swoich rodziców, a ja będę cudem rodziców moich.

Nie martwcie się o mnie. Tanio skory nie sprzedam;)