sobota, 14 listopada 2015

Wypis do domu albo psikus!

Chcecie, to macie...

Sobotni wietrzny poranek.. Zapowiada sie kolejny, ciagnacy jak flaki z olejem, dzień. Studenci wpadaja z wizyta poogladac cud wspolczesnej medycyny pod moja postacia. Historia choroby, uroczysta prezentacja blizn. Najwieksza ciekawosc jak zwykle wzbudza rączka. Ileż mozna.. Robie dobra minę do zlej gry i mimo wszystko uśmiecham się przyjaźnie. No wypisz wymaluj zdrowe dziecko. Lubię to słyszeć, choć do zdrowia jeszcze dluga droga. Studenciaki wychodzą, a ja postanawiam skorzystać ze świętego spokoju i się w końcu kimnac. Jestem zrelaksowany i spokojny. Jest milo i przyjemnie. Nie wiem tylko czemu mama wymachuje mi przed oczami rękoma. Chillout. Po chwili mama przychodzi z lekarzem dyzurnym. Ta matka.. Znow sie mnie czepia.. Pan doktor stwierdza,ze wszystko ok, wodze wzrokiem i mamy sie obserwować. To sie obserwujemy.. Az mnie mdli od tego patrzenia na siebie,wiec zaczynam wymiotować. Raz i drugi. Mamy się dalej obserwować. Matka patrzy we mnie jak sroka w kosc. Litości.. Wymiotuje więc ponownie. Czuje sie coraz bardziej wyluzowany. Patrzę,ale jakby nie widzę.. Kolejny odruch wymiotny. Tym razem na odruchu poprzestaje. Mama niesie mnie do dyzurki pielęgniarek.. Wołają mnie i zaczepiaja jedna przez druga. Patrzę od niechcenia przed siebie,ale widocznie to za malo. Dzwonią szybko po doktora, a ja ląduje w zabiegowym. Ciśnienie wysokie, saturacja spada. Odplywam. Jest super, wiec po co mi ta maseczke z tlenem zakładają? Nie mam sil sie przeciwstawić. Lekarz dyzurny konsultuje mnie telefonicznie z moja doktor prowadzącą. Pobierają mi krew i dostaje jakies lekarstwa. Ciśnienie spada. Przynajmniej mi. Budzę się z letargu i niesmialo poruszam konczynami. Sytuacja opanowana. Wracam na swoja sale w towarzystwie pulsoksymetru i monitora kardiologicznego. W razie "w". W końcu zamykam oczy, ale kręce się i wierce jak to zawsze mam w zwyczaju zanim znajde wygodna pozycję. W końcu zasypiam. Śpię w najlepsze, gdy ze snu wyrywa mnie pani neurolog. No tak. Przecież bylismy na dzisiaj umówieni. Wybrałem sobie idealny dzien na utrate przytomności. Stuka mnie i puka tym swoim mloteczkiem, a ja zacieszam i wierzgam jakby nic sie nie stało. Haha. Mówiłem wypis albo psikus. Dretwoty z tych lekarzy straszne. Nie znają sie na zartach. Neurolog zleca mi leki przeciwpadaczkowe. No to sobie narobilem bigosu. Przez reszte dnia jestem radosny jak skowronek. Jako wyraz najszczerszej skruchy, pierwszy raz w życiu zjadam cala porcje zupki. Gaworze i fikam radosnie. Chyba już za pozno. Mleko sie rozlało. No cóż. Biorę juz tyle lekarstw wszelakich,że te jedne przeciwpadaczkowe nie zrobia mi różnicy.
To moze teraz wypuscicie?
Nie?
No dobra.. ale nie zdziwcie sie jak któregoś dnia znów Wam coś wywine! Żeby nie było,ze nie ostrzegalem!

2 komentarze:

  1. Oj Wiktorku myślę,że po takich psikusach to do domu Cię nie puszczą.Ale jak miną Ci te psikusy to życzę powrotu do domku bo przecież wszczędzie dobrze ale w domu najlepiej:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Miało być śmiesznie ale nie jest...Wiktorku ,kolejne lekarstwo do kolekcji,obyś tylko wyzdrowiał,poczuł się lepiej i wrócił do domu.Trzymam mocno kciuki .
    Ciocia Iza

    OdpowiedzUsuń