czwartek, 23 czerwca 2016

Cudotwórczyni

Od kiedy sięgnę pamięcią zawsze miałem problemy z układem pokarmowym. Głupi, początkowo nie wiedziałem, że cycki to taka fajna sprawa. O karmienie naturalne mama trochę musiała ze mną powalczyć. Udało się. Mimo cudów na kiju, przez pierwsze trzy miesiące życia borykałem się z kolkami.  Gdy kolki trochę odpuściły i zacząłem jeść aż miło, wylądowałem w szpitalu z białaczką. Pomimo jakże młodego wieku ważyłem już całe 7700g, wiec przynajmniej na starcie nie byłem słabeusz. Z przyczyn różnych przeszedłem na butelkę. Sterydy robiły swoje i jadłem za dwóch. Szybko jednak chemia dała w palnik moim śluzówkom i przestałem jeść zupełnie. Przeszedłem na żywienie pozajelitowe. Potem intensywna terapia. Ciąg dalszy żywienia pozajelitowego + dokarmienie sondą. Kiedy w końcu się wykaraskałem i wybudzili mnie ze śpiączki, zapomniałem odruchu ssania. Niemal od zera trzeba było mnie uczyć jeść. Ledwo załapałem jak się ciągnie butelkę i wciągnąłem kilka łyżeczek pierwszej marchewki, znów przestałem jeść po chemioterapii. I tak w kółko. Aż do przeszczepu. Miesiąc po przeszczepie znów zaakceptowałem łaskawie butelkę i mleko modyfikowane. Dodanie więcej niż jednej miarki kaszki w celu zagęszczenia, kończyło się buntem na pokładzie i odmową spożywania posiłku. Po powrocie do domu (w wieku 11 miesięcy) mama próbowała wprowadzić mi w końcu inne pokarmy. Każde karmienie kończyło się moją histerią i rozstrojem nerwowym mamy. W międzyczasie załapałem jakąś infekcję bakteryjną, zaś przestałem jeść i wylądowałem w szpitalu. Skończyłem już rok, a waga jak zaczarowana wciąż pokazywała 7700g. Wróciłem do domu. Mleko wprawdzie piłem, ale tyci tyci jak ptaszek. Pani doktor przepisała mi lekarstwo dla osób z zaburzeniami żywienia i w końcu apetyt się rozkręcił. Tylko co z tego skoro jedzenie łyżeczką wciąż było istną katorgą? 90% tego co jadłem, to mleko z kaszką. W listopadzie krótki pobyt na intensywnej i zaś przez miesiąc szpital. W grudniu odstawiono mi leki immunosupresyjne i powoooooliii zaczynałem lepiej jeść. Nie wiem czy dla Was 20 łyżeczek zupki, to powód do radości, ale dla mojej mamy, to był kosmos. Czasem nawet całą porcję zjadłem. Pojawiła się nadzieje, że będą ze mnie ludzie. Niestety w lutym okazało się, że mam wznowę. Wszystko co wypracowaliśmy w domu, poszło w niepamięć. Cały cyrk od początku. Chemioterapia. Problemy ze śluzówkami i apetytem. Walka o każdą łyżeczkę zupki czy każde 10ml wypitego mleka. W maju odrzuciłem już nawet butelkę. Mama musiała mnie karmić strzykawką, by w tych moich jelitkach coś pracowało. Zaczęła się bać, że może i przejdę jakoś ten przeszczep, i może wyniki będą w porządku, ale wraz stąd nie wyjdziemy, bo nie będę jadł.
Wtedy pojawiła się Ona.
Nie miała lekko. Swoje umiejętności musiała pogodzić z onkorealiami. Jak chociażby praca w rękawiczkach ze względu na obniżoną odporność. Dla neurologopedy jest to niemałe utrudnienie. Wrzask na cały oddział. Musiała wyczuć, kiedy "wymuszam" , a kiedy faktycznie jestem osłabiony po chemioterapii. Nie cierpiałem jej. Nie znosiłem. Gryzłem, wrzeszczałem i kopałem. Ona dalej uparcie przychodziła. I przychodzi zresztą.
Nie powiem, żebym teraz jakoś specjalnie Ją lubił. Co to, to nie. Płaczę na sam Jej widok. W przeciwieństwie do mojej mamy, która by jej nieba przychyliła.
Muszę jednak, cholerka, przyznać, że cokolwiek Ona robi z moją twarzą... to działa! Ja  JEM.
Póki co jem wszystko, co zmiksowane/papkowate. Ale jem.
Póki co karmienie wciąż wymaga niezłej gimnastyki osoby karmiącej mnie. Ale jem.
Efektem tych akrobacji jest teraz pusta miska, a nie jak wcześniej - oczy na pandę.
Uwierzcie, że niegdyś zdjęcie mojej uśmiechniętej buzi po karmieniu było awykonalne.
Ciociu Agnieszko, DZIĘKUJĘ!*





*Ale może dałabyś mi już święty spokój...? Skoro mama Cię tak lubi, to sobie ją karm i masuj.
Mnie zostaw w spokoju!

2 komentarze: