piątek, 16 stycznia 2015

Moje małe zwycięstwo

Weekend był bardzo cięzki. Ból nie do opisania. Nie mogłem zrobić kupki, ciągle płakałem, spałem tylko na rączkach lub bujany w wózku. Nie pomagało nic. Z powodu mojej złej kondycji w niedzielę pan doktor zadecydował, że nie będę miał robionych planowanych punkcji.
Opiekę nade mną od poniedziałku przejęła pani ordynator. Coś tam podsłuchałem, że robią "burzę mózgów" z innym panem doktorem. Ciągle gdzieś dzwonili, kogoś coś pytali. Nie wiem gdzie dzwonili,ani po co.
Nie sądziłem, że moja osoba może rodzić tak duże zainteresowanie. Poczułem się jak prawdziwy VIP. Szkoda tylko, że bycie "VIPEM" nie ukoiło mego bólu..
Zadecydowano, że zrobią mi tylko punkcję szpiku, a punkcję lędźwiową może jutro jak trochę wydobrzeje.
Kupy dalej nie było,a ból tylko narastał. Wieczorem pojechałem karetką na Skłodowską zrobić usg i zdjęcie brzuszka oraz konsultację chirurgiczną. Jazda karetką mnie wyciszyła i byłem całkiem grzeczny. Od lekarzy usłyszeliśmy, że nie jest dobrze, ale całe szczęście nie trzeba operować.
Wróciliśmy na swoje "śmieci". Kolejne czopki, rurki, tabletki, cuda na kiju. Tylko mnie to rozwścieczało i płakałem jeszcze bardziej.
Usłyszałem jak jedna z pań pielęgniarek, widząc bezradną mamę, powiedziała (na pocieszenie?)"Proszę uwierzyć, zawsze może być gorzej". Nazajutrz mieliśmy się przekonać, że miała rację.
Zapamiętajcie. Pierwsza zasada "bujwidowska": ZAWSZE MOŻE BYĆ GORZEJ.
W nocy płakałem niemal non stop. Zasypiałem na chwilę z wyczerpania i budziłem się wołając o pomoc. Pani doktor powiedziała, że wstępne wyniki wykazują brak blastów (komórek rakowych) w szpiku. Ta fantastyczna wiadomość nie potrafiła nas ucieszyć tak jak powinna, gdyż mój przerażający płacz tą radość tłumił.
Z bólu cały drżałem, prężyłem i wyginałem. Dostałem wszystko co możliwe by ukoić mój ból. Maksymalne dawki. I NIC. Nic, nul, zero.
Nie wiedziałem jak im zakomunikować, że dłużej tego nie wytrzymam! Gdy nadarzyła się okazja zacząłem drapać mamę po twarzy ile sił. Myślałem, że umrę z bólu,a mama prawie umierała z rozpaczy.
Nawet pani pielęgniarka próbowała mnie lulać i nosić, bo "to wręcz niehumanitarne, żeby tak płakał".. Bez rezultatu. Niczyje rączki nie pomagały, a limit leków, które mogłem wziąć został wyczerpany.
Drugą połowę nocy walczyła ze mną babcia. Nie wiem doprawdy, jak my wszyscy przeżyliśmy tą noc.
...
We wtorek rano nareszcie coś tam poszło. Nie wiedziałem, że kobietom (lekarka, pielęgniarka, mama i babcia) tyle radości może przynieść zwykła kupa.
Nie to żebym wypominał, ale wcześniej mama się tak nie cieszyła z moich 7 kupek dziennie, a tu proszę.. Kupa radości z kupy.
Z tej ulgi pociągnąłęm nawet butelkę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłem "tradycyjną metodą". Byłem też w miarę grzeczny, bo nic mi nie dokuczało.
Niestety przez cały dzień strasznie się pociłem i przy temperaturze 35,5 zacząłem robić się siny, więc kolejny raz pobrali mi krew.
Nie rozumiem ich. Najpierw mi pobierają moją krew po 5 razy dziennie, a później tocza mi jakąś inną. Po co? Zostawiliby mnie w spokoju i byłoby ok. Eh.. Taki już mój los.
...
Jak się później okazało "butelka" wyszła mi tylko bokiem. Płakałem i płakałem.
Mój brzuszek zrobił się jak balonik. Serduszko zaczęło bić niepokojąco. I ten ból.. Pani doktor zadecydowała, że potrzebna mi kolejna konsultacja "brzuszkowa" oraz anestezjologiczna, żeby wiedzieć jak mnie znieczulić by było bezpiecznie, a
jednocześnie żebym nie cierpiał. I znów karetką na Skłodowską. Ze względu na moje serduszko karetka była bardziej "wypasiona", jechaliśmy z lekarzem i byłem cały czas podpięty do monitora kardiologicznego. Ba, jechaliśmy na sygnale!
No, takie wycieczki to ja lubie. W końcu odwrócili moją uwagę od bólu.. A może już nie miałem sił płakać? W szpitalu zadecydowano, że wracamy do morfiny, zrobili mi kolejne zdjęcie i usg brzuszka.
Jest gorzej niż wczoraj, ale "nie do cięcia". Uf.. Wracamy. Tak się wyluzowałem, że znów narobiłem w pampersa. I to sam z siebie! Bez rurek, czopków itp. No.. może z pomocą szeregu lekarstw.
I znów na OWN-ie zapanowałą radość. Kupa poszła, ja grzeczny. Normalnie żyć nie umierać.
Za długo jednak dobrze być nie mogło. Pani pielęgniarka postanowiła zmienić mi opatrunek przy wkłuciu i bardzo ją zaniepokoiła długość mojej "rureczki" oraz fakt, że poszedł szew "trzymający" wkłucie.
Zaczęła coś tak sprawdzać i się okazało, że krew się nie cofa jak powinna. I dawaj znów wzywa do mnie panią doktor. Jeszcze nigdy, od kiedy tu jestem, lekarze nie odwiedzali mnie tak często. No tak.
Pielęgniarka miała rację. Centralne wkłucie do wymiany. Nie udało jej się "wcisnąć na już" mojej skromnej osoby do anestezjologa, więc trzeba było mi założyć tymczasowo welflon.
Ja cały zimny, żyłek ani widu ani słychu i "lipa". Jak tu się wkłuć? Pielęgniarka próbowała z 5 razy? Albo nawet z 7. W rączkę, nóżkę, drugą rączkę.. Nawet w główkę! A krew ani drgnęła.
A że jestem twardziel nie zapłakałem ani razu! Dopiero gdy mama wyszła z pokoju w końcu wyluzowałem i jakoś się udało z tym welflonem. Tym samym znów odebrali mi możliwość wkładania rączki do buzi,a ja tak to lubię!
To była najspokojniejsza noc od tygodnia. Nie to żeby mnie nic nie bolało. Troszkę popłakać trzeba. A gdy płakałem niepokojąco mocno drżała mi rączka. Mimo wszystko udało mi się przespać ciągiem aż 2,5 godziny! Wcześniej sen dłuższy niż pół godziny był dla mnie wyzwaniem.
...
W środę pojechałem na założenie centralnego wkłucia. Welflon założony wieczorem już "nie chodził" i znów zaczęły się problemy, bo przecież muszą mnie znieczulić. Żyłki wprawdzie widoczne,ale krew się nie cofa. Zakończyło się welflonem w główce.
Nie martwcie się. To wcale nie boli, tylko tak przerażająco wygląda. Zabrali mnie od mamy i pojechałem na blok operacyjny. Troszkę tam zeszło, ale ja nic nie pamiętam, bo mnie uśpili.
Po poprzednim znieczuleniu ogólnym byłem bardziej otępiały, więc mama bardzo ucieszyła się na mój widok.
A jej uśmiech jest teraz na wagę złota. Najczęściej widzę tylko w jej smutnych oczkach odbicie swoich, jeszcze smutniejszych oczęt.
Ponieważ wróciliśmy później niż się spodziewano, nie załapałem się na konsultację kardiologiczną. Łaski bez. Dzielny jestem. Moje serduszko obędzie się i bez tego!
Przyszła pani ordynator. Nie wiadomo dlaczego rączki mi drżą po przebudzeniu (tak, już obie), ale nie możemy zrobić tomografii, bo coś tam.
Całkowita niedrożność układu pokarmowego.. Boją się, że jelito grube mi pęknie.. Jakiś zielonkawy płyn mi wycieka.. Za wysokie tętno.. Za wysokie ciśnienie.. Nie przeżyje kolejnego znieczulenia.. Dodatni posiew..
Nie wiem czy to ze sobą powiązane, bo pogubiłem się z natłoku informacji. Zaraz, zaraz.. Dodatni posiew, czyli co?
Pani ordynator zaczęła ważyć słowa. Mam posocznicę. Sepsę. No tak.. Zawsze może być gorzej..
Pani doktor mówiła dalej. Mogę nie przeżyć najbliższych kilkunastu godzin.
Nie można ze mnie spuszczać wzroku czy nie zaczynam wymiotować.
Nie rozumiem. Ja taki spokojny. Ładnie jem, robię kupki, a mama wyje. Nigdy nie zrozumiem kobiet.
Tata podrzucił Hanię dziadkom i przyjechał z Głogowa w ekspresowym tempie. Biedna Hania, jej też zafundowałem niezłą huśtawkę. Nie wiem o co ta cała afera. Od kilku dni nie byłem taki spokojny! Płaczę źle, nie płaczę też źle..
Tylko welflon w główce mnie strasznie irytował, więc postanowiłem się sam z nim rozprawić. Z 9 razy rodzice mnie powstrzymali, ale za 10-tym w końcu go wyciągnąłem! Ha!
Dla rodziców to była kolejna dłuuuuga noc, mimo że ja byłem całkiem grzeczny. Nie było po mnie widać, że mój organizm walczy o życie.
Mijały kolejne minuty, godziny,a nam na razie pozostało tylko czekać czy antybiotyki działają.
...
Nadchodzi nowy dzień. Przychodzi pani ordynator. Sytuacja dalej jest poważna, ale bezpośrednie zagrożenie życia minęło.
Nieważne, że serduszko bije jak szalone i nie wiadomo czemu drżę! WYGRAŁEM TĄ BITWĘ!!! Jeden zero dla Wiktora.
Jak nic jestem urodzonym farciarzem. Po mamie:)

1 komentarz:

  1. "Czas spędzony u boku chorego jest czasem świętym" - papież Franciszek w orędziu noworocznym

    OdpowiedzUsuń